Biała Wielkanoc...
niedziela, 31 marca 2013
czwartek, 28 marca 2013
Dziecko po podstawówce musi iść do gimnazjum, bo ciągle obejmuje
je obowiązek szkolny.
Gimnazjum rejonowe musi mieć dla tego dziecka miejsce, bo
dziecko do gimnazjum iść musi.
Po co więc egzamin 6-klasisty?
Przecież nawet z wynikiem 0/40 punktów dziecko i tak pójdzie
do gimnazjum.
W mniejszych miejscowościach być może nie ma to znaczenia.
W dużych miastach zaczyna się robić z rekrutacji patologia:
wyśrubowane wymagania punktowe, dodatkowe egzaminy, zwane „testami
predyspozycji”, a będące najzwyklejszymi sprawdzianami kompetencji (może za
wyjątkiem tych językowych, bo w nich naprawdę trzeba mieć otartą głowę…),
przemeldowania dzieci do babć, wujków, pociotków, znajomych…
Szkoły lepsze, gorsze, najlepsze i „włączające” skoro już
nie znaleziono innego określenia.
I po co to wszystko?
Bezsensowne szatkowanie nauki przygotowaniami do kolejnych
testowych egzaminów. Rywalizacyjne nastawienie… wyścig małych szczurków. Nie ma
integracji, jest konkurencja. Wołamy o empatię, po co? Przecież chodzi o to,
żeby być lepszym, zdobyć więcej punktów niż koleś z ławki obok, więc pomaganie
słabszym się nie opłaca. Koledzy ze szkoły na drugim końcu miasta? A co tam, w
domu czeka lepszy, wirtualny świat.
Kiedy dowiadujesz się, że mieszkasz w rejonie gimnazjum „włączającego”, zaczynasz
się zastanawiać, czy takie gimnazjum na pewno powinno być szkołą rejonową? Czy
twoje dziecko naprawdę wymaga „włączania”, czy może lepsza będzie szkoła, w
okolicy której nie zamyka się sklepów w czasie przerw, a nauczyciele są zajęci
nauczaniem, a nie „włączaniem”?
I choć nie bardzo tego chcesz, zaczynasz liczyć punkty,
zatrudniasz korepetytora albo siadasz z dzieckiem na testami. Tracicie czas,
energię, dobry humor i rodzinne wyjście na spacer…
środa, 20 marca 2013
„Spełniły się wszystkie moje marzenia”
Piękne słowa o poranku.
Mój dzień zaczął się energizerem z Biedronki. Tani kop, gdy
nic się nie chce. Na dworze buro. W piekarni zepsuta maszyna do krojenia chleba
i wspominki, że kiedyś było dobrze, jak się chleb kupiło… W osiedlowym sklepie
długa kolejka. „Jest chleb?” „Jest, z nocy.” „Z listopadowej chyba” – mówił mój
dziadek. A i tak dobrze, że chleb był. Można go było odświeżyć w gorącej
parze…
A dziś? Niby wszystko jest, ale…
„Spełniły się moje marzenia” powiedział sąsiad, którego nie
widziałam blisko rok. Wyjechał. I żyje jak człowiek. W wynajętym mieszkaniu, w
suterenie, ale z trawnikiem za oknem i z drzewami dookoła. I z wiatą przed
wejściem, w której można rozpalić grilla nawet w deszczowy dzień. Praca
straszna: opieka nad ludźmi wybudzonymi ze śpiączki. 10 – 12 pacjentów
dziennie. Z rurkami po tracheotomii. Z pieluchami. Z kroplówkami. Starymi. Bez
nadziei na poprawę. Strasznie, ale widok konta po wypłacie dodaje nowych sił. Za
chwilę podwyżka. I wszystkie długi w kraju już spłacone. Po ledwie 9
miesiącach. A bank proponuje kredyt na zbudowanie własnego domu. Rodziców
będzie można zabrać z dala od tej szarzyzny – zobaczą jak tam jest i już na
pewno nie będą chcieli wrócić… „I rower nowy kupiłem, za 200 euro, przeceniony
z 600, piękny. Tutaj nigdy nie mógłbym sobie na taki pozwolić. Spełniły się
wszystkie moje marzenia…”
wtorek, 19 marca 2013
niedziela, 17 marca 2013

Zaczynamy grę w liczby… 10, 1, 48, 49, 14 a może 29… Do
zdobycia max 140, ale to nieosiągalne dla większości. Czy w tym roku 104 wystarczy?
I czy tyle uda się zdobyć?
Jutro do wyrwania 10, pojutrze kolejne 10, a w środę aż 20.
W kwietniu polowanie na 40.
Kto wymyślił, że 12-latki już mają wiedzieć?
Kto wymyślił tę szaloną, gimnazjalną ruletkę?
Subskrybuj:
Posty (Atom)