Dziecko po podstawówce musi iść do gimnazjum, bo ciągle obejmuje
je obowiązek szkolny.
Gimnazjum rejonowe musi mieć dla tego dziecka miejsce, bo
dziecko do gimnazjum iść musi.
Po co więc egzamin 6-klasisty?
Przecież nawet z wynikiem 0/40 punktów dziecko i tak pójdzie
do gimnazjum.
W mniejszych miejscowościach być może nie ma to znaczenia.
W dużych miastach zaczyna się robić z rekrutacji patologia:
wyśrubowane wymagania punktowe, dodatkowe egzaminy, zwane „testami
predyspozycji”, a będące najzwyklejszymi sprawdzianami kompetencji (może za
wyjątkiem tych językowych, bo w nich naprawdę trzeba mieć otartą głowę…),
przemeldowania dzieci do babć, wujków, pociotków, znajomych…
Szkoły lepsze, gorsze, najlepsze i „włączające” skoro już
nie znaleziono innego określenia.
I po co to wszystko?
Bezsensowne szatkowanie nauki przygotowaniami do kolejnych
testowych egzaminów. Rywalizacyjne nastawienie… wyścig małych szczurków. Nie ma
integracji, jest konkurencja. Wołamy o empatię, po co? Przecież chodzi o to,
żeby być lepszym, zdobyć więcej punktów niż koleś z ławki obok, więc pomaganie
słabszym się nie opłaca. Koledzy ze szkoły na drugim końcu miasta? A co tam, w
domu czeka lepszy, wirtualny świat.
Kiedy dowiadujesz się, że mieszkasz w rejonie gimnazjum „włączającego”, zaczynasz
się zastanawiać, czy takie gimnazjum na pewno powinno być szkołą rejonową? Czy
twoje dziecko naprawdę wymaga „włączania”, czy może lepsza będzie szkoła, w
okolicy której nie zamyka się sklepów w czasie przerw, a nauczyciele są zajęci
nauczaniem, a nie „włączaniem”?
I choć nie bardzo tego chcesz, zaczynasz liczyć punkty,
zatrudniasz korepetytora albo siadasz z dzieckiem na testami. Tracicie czas,
energię, dobry humor i rodzinne wyjście na spacer…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz