niedziela, 30 czerwca 2013

Chłopak z sąsiedztwa



Książeczka na raz. Świetna do wanny z bąbelkami ;) Napisana lekko i zabawnie (jak to u Meg Cabot bywa) w formie e-maili.
Bohaterką jest Mel - redaktorka plotkarskiej kolumny w niewielkiej nowojorskiej gazecie - która po raz 37y spóźnia się do pracy, ale tym razem ma powód: o poranku, w mieszkaniu obok, znajduje sąsiadkę z rozbitą głową, szczekającego psa i ukryte pod łóżkiem dwa koty. Nieprzytomna sąsiadka trafia do szpitala, a nowym sąsiadem Mel zostaje John, który ma się zaopiekować zwierzętami swojej ciotki. Romans zaczyna się wdzięcznie rozwijać, ale John nie jest tym za kogo się podaje...
Mnie osobiście najbardziej podobały się maile George'a do swoich pracownic.


Meggin Cabot
"Chłopak z sąsiedztwa"
tytuł oryginału: "The Boy Next Door"
tłumaczenie Edyta Jaczewska
Wydawnictwo Amber, Warszawa 2002


Poszła na całość

 Leciutkie czytadło. Całkiem przyjemne i zabawne. Mocno sobie niechętni bohaterowie: scenarzystka i aktor filmowy, po katastrofie helikoptera, muszą przeżyć na Alasce, na zboczu McKinley'a. Ratując się przed zimnem i polującymi na nich zbirami, odkrywają, że połączyć ich może nie tylko film, ale i namiętny romans.
Jeśli się skusisz, zwróć uwagę na opis przejazdu Eleonory Townsend i rodziny Calabrese na lotnisko w rozdziale 7ym. IMO najzabawniejsze sekwencje w książce. 



Meggin Cabot
"Poszła na całość"
tytuł oryginału: "She Went All the Way"
tłumaczenie Edyta Jaczewska
Wydawnictwo Amber, Warszawa 2003



pożegnanie ze szkołą podstawową

...już za nami. 
Wyszło bardzo ładnie (a niech tam), chociaż bieganiny i stresów było co niemiara. Teraz sobie myślę, że głównie przez tę "idealną" VI A, która miała mieć wszystko na wypasie, więc się maniakalnie wprost sprężyłyśmy, żeby się przy nich nie wygłupić... Stąd też zjednoczenie klas B i C.
Najpierw zaproszenia: miały być tylko dla "naszych" nauczycieli, a okazało się, że wszyscy powinni je otrzymać. Róża zbladła, zzielaniała, ale powiedziała "dam radę" i zrobiła świetne:


Dla nauczycieli uczących "nasze" klasy były, wzorem greckich bombonier, breloczki, ręcznie uszyte przez spokrewnioną artystkę, z nadrukiem: 


Dyrektorowi wręczyliśmy stosik książek do biblioteki. Oczywiście każda książka z życzeniami przyjemnej lektury ;) Zrobiłam wcześniej wywiad, co się przyda, a potem spróbowałam wycisnąć z budżetu maxa, więc w paczuszce zanalazły się "Koszmarne Karolki", "Martynki", "Zaopiekuj się mną" i lektury "Hobbit" (5 sztuk, bo podobno nie było go w szkole, a to przecież lektura), "Sposób na Alcybiadesa" i "Ten obcy" - łącznie 16 książek. Pięknie przemówiła w imieniu rodziców Aneta (bardzo się cieszę, że dała się namówić, bo było przesympatycznie i profesjonalnie).


W czasie poczęstunku, już w klasie, w czasie balu pożegnalnego dla szóstoklasistów wręczyliśmy również prezent wychowawczyni. Zasadnicza część prezentu została zaprojektowana i wykonana przez moją niezwykle utalentowaną koleżankę nitkę. W projekcie starałam się pomóc jak mogłam - opisałam dla kogo, w jakich kolorach, co z wypatrzonych u niej wzorów mogłoby się pani wychowawczyni spodobać. Efekt pracy jest świetny, do obejrzenia na jej blogu

A podany został tak:




Komplet podobno bardzo się spodobał, zresztą natychmiast został założony :) Wypełniacz stanowiły kawki, herbatki i czekoladki w koszu, coby całość wdzięcznie i niezwykle bogato się przedstawiała.

Poczęstunek też był niezły... Była kawka, herbatka, mnóstwo napojów i oczywiście jedzonka wykonane głównie przez mamy: pizzerki, parówki w cieście i przeróżne ciasta: rożki z ciasta francuskiego, szrlotka (Ania ją dla mnie upiekła) na półkruchym cieście, cytrynowiec z listkiem mięty, orzechowe... Nie wiem sama co jeszcze. Nie zdołałam nawet wszystkiego spróbować. Wszystko w formie szwedzkiego stołu, ale były też miejsca, żeby przysiąść z kawką i ciastem. Wyszło naprawdę świetnie.

Cóż jeszcze? No tak... Kubeczki. Chcieliśmy, żeby również każde dziecko otrzymało jakąś pamiątkę na zakończenie szkoły. Wymyśliłam kubeczki dla "naszej" klasy i oczywiście poprosiłam Różę o projekt. Ponieważ wykonanie kubeczków okazało się tańsze niż zafundowanie każdemu dziecku jakiejś książki, zrobiliśmy je dla obu "naszych" klas B i C oraz oczywiście dla wychowawców. A zapasowy kubeczek wręczyłam Marcie (która w tym roku nie dostała jednak "Złotej Sowy") z cudownej klasy A (która nie miała aż takiego wypasu, jaki się jawił w opowieściach ;-)).






niedziela, 23 czerwca 2013

Delirium, Pandemonium, Requiem




Znowu sięgnęłam na półkę Córki i przeczytałam trzy kolejne książki Lauren Oliver.
[delirium] czytało się przyjemnie, [pandemonium] mnie wkurzało, więc przemknęłam przez nie błyskawicznie, [requiem] wróciło do poziomu pierwszej części.
Autorka, jak w „7 razy dziś”, wykorzystała stary pomysł (na przykład w „Equilibrium”, chociaż mnie stale się przypominało „weź pigułkę” z „Seksmisji ;)): oto Amerykanie dochodzą do wniosku, że źródłem wszelkiego zła, wojen i nieszczęść są uczucia, a w szczególności miłość, nazwana delirią. Zaczynają stosować tzw. remedium. Remedium podawane jest najpierw ochotnikom, w końcu staje się obowiązkowe. Granice zostają zamknięte, a ci którzy zabiegowi poddać się nie chcą, są bezlitośnie tępieni. Ci, którym udało się zbiec przed terrorem wyleczonych, żyją poza murami miast, w Głuszy, odcięci od dobrodziejstw cywilizacji. Bynajmniej nie żyją spokojnie – w czasie blitzu wytruto ludzi, zbombardowano osady, spalono co się dało. Odmieńcy głodują, chorują i umierają. Są brudni, chorzy i targani emocjami, ale niektórzy walczą o wolność wyboru.
W legalnym świecie tropi się wszelkie przejawy delirii. Sąsiedzi donoszą na sąsiadów, sympatyzowanie z ruchem oporu może skończyć się śmiercią lub, co gorsza, w Kryptach. Literaturę i muzykę ocenzurowano. Religie wytępiono. Biblię zastąpiła Księga szczęścia, zdrowia i zadowolenia.  Zabiegowi poddawani są młodzi ludzie, tuż po osiągnięciu dorosłości (wcześniejszy zabieg grozi straszliwymi konsekwencjami z obłędem i śmiercią włącznie).
W takim świecie żyje Lena oczekująca z niecierpliwością na zabieg, który odetnie ją od kłębiących się w niej uczuć i pozbawi snów o matce, której aż 3 zabiegi podania remedium były nieudane…
Oczywiście nie byłoby książek, gdyby Lena nie spotkała na swojej drodze Alexa i zaraziła się delirią…
Pierwsza część trylogii (oby to była tylko trylogia) zgrabnie opowiada miłosną historię. Bardzo ładną, romantyczną, prawie szekspirowską (zresztą z dramatem „Romeo i Julia” w tle). Miłość jest pełna uniesień, poświęceń, strachu, czułości, namiętności… emocji we wszystkich kolorach i odmianach.
Druga część opisuje narodziny nowej Leny. Podział fabuły na przeplatające się „wtedy” i „teraz”, dodaje jej dynamiki. Ale wydaje się, że autorka nie bardzo wie co zrobić ze swoimi bohaterami. Wciska kolejną miłość, ale takich emocji już w niej nie ma. To wątek który ma budować napięcie w [requiem], ale w [pandemonium] nieco mnie irytował. Bogato i interesująco był za to przedstawiony czas żałoby Leny i odbudowywania siebie po stracie.
Natomiast [requiem] to opowieść o wolności wyboru i o różnorodnych wyborach, bo wybierając można przecież wybrać źle, ale i do tego człowiek ma prawo. Tu fabuła podzielona jest na narrację Leny (zbiega i odmieńca) i Hany (wyleczonej, ale jakby nie do końca…) – przyjaciółki Leny. Ale nie tylko one wybierają. Dodatkowo w wybory bohaterów wplata się motyw poświęcenia, z wypaczoną w Księdze SZZ opowieścią o królu Salomonie…
Cóż jeszcze? Czy warto przeczytać? Na pewno można. Książki są starannie wydane, chyba nieźle przetłumaczone (w [pandemonium] irytowali mnie „protestanci” zamiast „protestujących”, ale może to mój przekręt), okładki intrygują (jak zresztą w większości książek z serii „Moondrive”). To na pewno nie książki dla facetów, ale w żeński target trylogia trafia chyba ze sporym rozmachem.
I jak zawsze cytat – tym razem nie w fotce:
“Wiesz, że nie możesz być szczęśliwa, jeśli czasami nie bywasz nieszczęśliwa, prawda?”

Lauren Oliver
[delirium]
[pandemonium]
[requiem]
tłumaczenie Monika Bukowska
Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2012 - 2013


świrnięta kawa

Gorąco bardzo, więc przyszła pora na kawowy eksperyment z lodami...

Najpierw przygotowałam kawową esencję, oj tam, po prostu 3 łyżeczki kawy rozpuszczalnej zalałam ok. 100 ml wody i wymieszałam.
Potem przyszła pora na mój nowy mikser :-D z kubeczkiem miksującym. Do kubka wrzuciłam lody bananowo - czekoladowe pt. Świrus. dodałam esencję kawową i uzupełniłam mlekiem do mniej więcej 400 ml. Zmiksowałam.
Wyszło smakowicie, chociaż dla mnie trochę za mocno, więc dolałam sobie więcej mleka. Córka mi się rzuciła na tę kawę i musiałam jej siłą wyrywać. Mąż dodatkowego mleka nie potrzebował.




poniedziałek, 17 czerwca 2013

potyczki szkolne...



Mówi mi dziś Córka, że negocjowała z wuefistą ocenę na koniec roku. Zaliczyła na 6 jakiś zaległy sprawdzian, chciała poprawić coś, co jej nie poszło… Usłyszała jednak, żeby sobie odpuściła, bo nawet jak poprawi, 6ki na koniec roku nie dostanie. A dlaczego? Bo to byłoby nie fair względem klasy VIa…
Osłupiałam. Może coś ze mną jest nie tak, ale oczekiwałabym innego wyjaśniania… Że oceny nie wskazują na 6kę, że nie zaangażowała się w organizację turnieju szachowego w szkole, że… no nie wiem… Ale że byłoby to nie fair względem uczennic innej klasy?!
Padł jeszcze jeden argument: nie brała udziału w zawodach. Niestety to nauczyciel wyznaczał osoby startujące. I zawsze pomijał uczennice z klasy Córki. Czyż to było fair względem klasy VIb?
To że Córka była w ścisłej czołówce w szkolnych zawodach strzeleckich (zdaje się, że nawet je wygrała), oczywiście nie ma wpływu na ocenę. Że w strzeleckich zawodach międzyszkolnych, strzelała całkiem przyzwoicie i przyczyniła się do zajęcia przez szkołę I miejsca, też zostało zapomniane. Że razem z nauczycielem w-f pojechała na międzyszkolny drużynowy turniej szachowy (całkiem przyzwoite miejsce i o włos od awansu do strefówki), to już w ogóle pogrzebane w niepamięci… A na basenie w czasie szkolnych zawodów pływackich, pewnie tylko nogi moczyła w wodzie. Niestety do tamtych zawodów zgłosiła się sama, bez namaszczenia przez nauczyciela w-f.
Córka sportsmenką nie jest, to prawda. 5ka to piękna ocena, choć trochę głupio rujnuje średnią ;) i nie burzyłabym się, gdyby nie kretyńskie wyjaśnienie.
Niestety dość grzeczna 12-latka nie ma raczej szans w dyskusji z 50-lenim nauczycielem, który faworyzuje jednych, a dyskryminuje innych… I co? Pójdę do szkoły, poproszę, żeby mi wyjaśnił, dlaczego klasa VIa przejmuje się ocenami mojej Córki i dlaczego nauczyciel stoi na straży ich poczucia sprawiedliwości? Znowu wyjdzie, że jestem roszczeniową pieniaczką...
W ubiegłym roku zaniosłam do szkoły wyróżnienia i dyplomy Córki (szkoła wystąpiła dla niej o stypendium za wyniki w nauce, więc potrzebna była podkładka). Ktoś się zdziwił, że tyle tego jest, a dyrektor natychmiast odpalił „bo mama dziecko ciśnie”. Super: niektórzy rodzice „wspierają”, „stymulują”, „umożliwiają rozwój”, ale dyrektor – polonista wolał powiedzieć „ciśnie”. Córka się prawie rozpłakała. „Czemu on tak powiedział? Przecież to moje dyplomy. Ja sama na nie zapracowałam”…
Nie martw się Córko. Z ulgą pożegnamy tę szkołę, nauczycieli, dyrektora, szkolną pedagog… A oni z ulgą pożegnają mnie :-D

niedziela, 16 czerwca 2013

grecka frappe po mojemu

Kiedy się robi gorąco, nic tak fajnie nie odświeża jak frappe. Podpatrzona u rodzinki w Grecji i na szybko zrobiona, kiedy tylko słoneczko mocniej przygrzało...
A ja to robię tak:
Do wysokiej szklanki wsypuję kawę rozpuszczalną i cukier trzcinowy. Dodaję trochę wody (tak do 1/5 szklanki) i mieszam spieniaczem do mleka, który dostałam od Córki na dzień matki. Zresztą stosowną szklaneczkę również dostałam od Córki.
Dziękuję Córeczko :)
Kiedy już się zrobi porządna pianka, zalewam to wszystko mocno schłodzonym mlekiem. W zależności od nastroju większą lub mniejszą ilością. Czasem piankę pozostawiam mocno kawową, a czasem i ją zalewam mlekiem. I piję przez tę piankę - taka jest smaczniejsza niż pita przez rurkę.
Niedługo trzeba będzie poeksperymentować z syropami lub sosami.
Czy frappe imbirowa na przykład jest smaczna?






Grecka rodzinka ma fajny spieniacz do tej kawy. Elektryczny. Na prąd z gniazdka, nie na bateryjkę. Ma ostrza, a nie sprężynkę i na moje oko można nim nawet lód zmiksować. Muszę sobie taki nabyć drogą kupna. Niestety pewnie dopiero w czasie następnych odwiedzin, bo w PL takiego ustrojstwa nie widziałam.
A tak w ogóle to najlepsze greckie frappe (w wersji mlecznej, bezmlecznej, kofeinowej i bez-) robi szwagier (?? - mąż siostry mego Męża :-D), ale nie udało mi się niestety podpatrzyć jak je robi.

piątek, 14 czerwca 2013

CBBG na LO kalkulacja

Lubię to, chociaż nigdy nie wiadomo, czy nie będzie błędu... a błędy kosztują...

Troszkę od końca, czyli kalkulacja i wystawienie biletu.

Najpierw standardowa kalkulacja dla pasażera, a potem dla jego, w tym przypadku, saksofonu. LOT wymaga doliczenia do podstawy biletu również opłaty paliwowej YQ, więc przy kalkulacji biletu dla saksofonu pomija się pozostałe taxy.


Kalkulacja powinna być prawidłowa (w totalu jest tylko fare i YQ).
Teraz trzeba skorygować TST. Bagaż kabinowy nie może mieć własnego bagażu rejestrowanego, więc konieczna zmiana z 1PC na OPC i dodanie CB (cabin baggage) do fare basis. W pierwszym wprowadzeniu zamieniłam fare basis na "CB" jedynie, więc musiałam to skorygować.

To już prawie koniec.
Wystawienie biletu dla pasażera. Teraz trzeba jeszcze w TST bagażu w polu endorsements wpisać numer biletu pasażera. TST po uzupełnieniu:

Ramka w wyświetleniu graficznym:


Taksy:

I w końcu obraz biletu dla pasażera oraz jego instrumentu :-D 

Polecą? Myślę, że tak. I koncert się odbędzie :-)

wtorek, 4 czerwca 2013

7 razy dziś



Sam jest niemal modelową nastolatką – mającą absolutne przekonanie o swojej wyższości nad dorosłymi, w szczególności rodzicami własnymi i cudzymi, i doskonale konformistyczną w grupie przyjaciółek, irytująco chichotliwych bogatych popularsek w małomiasteczkowym amerykańskim liceum.  Bohaterka jest samolubna, bezmyślna i okrutna w dążeniu do pozostania na szczycie listy popularności w szkole. Nie gra pierwszych skrzypiec w niesympatycznym kwartecie – ulega niszczycielskiej dyktaturze Lindsay. Nie wiadomo dlaczego spotyka się z Robem, który intelektualnie ani mentalnie nie wyrósł poza piaskownicę. Jedyną sympatycznie zarysowaną postacią w szkolnej menażerii, z którą Sam wchodzi (lub nie) w relacje jest Kent, tak dojrzały, że aż niewiarygodny.

Książka zaczyna się źle i trudno mówić o szczęśliwym zakończeniu. Konstruując akcję autorka powołuje się na „Dzień Świstaka”, przeprowadzając swoją bohaterkę przez zaprzeczenie, bunt, smutek, akceptację i próby poukładania rzeczywistości. Nie jestem przekonana, czy to czemuś służy, czy ma coś pokazać, do czegoś doprowadzić. Postać Juliet, która być może miała być zalążkiem ewolucji Samathy, jest zbyt papierowa, a interakcje zbyt słabe i mgliste, by katalizować cokolwiek. Zamysł wątpliwy, więc i osiągnięcie celu nie jest wcale pewne.

Ale siedem razy przeżyty ostatni dzień życia coś w sobie ma. Na pewno spodobały mi się obrazki z codziennego rodzinnego życia, które zapatrzona w siebie nastolatka zaczęła dostrzegać. Spodobał mi się absurdalnie dojrzały Kent i pełna uśmiechów Izzy. I w końcu spodobała mi się sama Sam sprzed wejścia do szkolnych elit.

Lauren Oliver
"7 razy dziś"
tytuł oryginału: Before I Fall
tłumaczenie: Mateusz Borowski
Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2011