Wczoraj Córka zażądała napisania zgody na wyjazd na wycieczkę. Sprawa wycieczki była mi znana, ponieważ Córka wcześniej przyniosła informację, że wyjazd się szykuje, potem pojawił się jakiś konkretny termin, nawet koszty... I wczoraj późnym wieczorem nagle żądanie: daj zgodę, bo pani powiedziała, że bez zgody nie pojedziemy. No jasne, zgoda musi być. Wszak mówimy o gimnazjalistach, jakby nie było niedorosłych jeszcze osobach. No to rzuciłam się do Librusa, ponieważ zgodnie z ustaleniami i przyjętą w ubiegłym roku procedurą, tam powinny znajdować się informacje istotne dla rodziców: a to kto np. jest organizatorem wspomnianej wycieczki, potwierdzenie terminów i kosztów, wstępny program... i takie tam różne. Okazało się, że chyba dziwactwem z mojej strony jest wymaganie od szkoły informacji dokąd i czym zabiera moje dziecko poza teren szkoły, bo niczego w oficjalnym, uzgodnionym kanale komunikacyjnym nie znalazłam. Córka prawie się rozpłakała, kiedy dostała kartkę zaczynającą się od słów "wyrażę zgodę na wyjazd... pod warunkiem otrzymania informacji..."
To skontrastujmy to z inną sytuacją: Córka nie uczestniczy ani w lekcjach religii, ani etyki. Rozporządzenie MEN pozwala na takie rozwiązanie. W ubiegłym roku złożyłam stosowne deklaracje - wprawdzie rozporządzenie wyraźnie stanowi, że lekcje te są organizowane na wniosek rodziców/opiekunów, więc jeżeli nie wniosłam ani o religię, ani o etykę, moje dziecko nie będzie na te zajęcia uczęszczać, ale ponieważ szkoła jest duża i musi się organizacyjnie ogarnąć, machnęłam ręką i poinformowałam szkołę, że ani to, ani to nas nie interesuje. Jednocześnie krótką piłką załatwiłam u dyrektorki, że kiedy religia/etyka jest pomiędzy innymi zajęciami, Młoda spędzi ten czas w bibliotece, a kiedy jest na ostatniej/pierwszej, będzie po prostu wychodziła do domu, czy przychodziła później. Na zebraniu w tym roku zapytałam, czy w powyższej sprawie ubiegłoroczne ustalenia obowiązują, czy też są potrzebne nowe papierki. Dowiedziałam się, że wszystko jest ważne, nie trzeba nic więcej robić.
No i zaczęły się schody, bo okazało się, że do biblioteki Córka nie ma wstępu dopóki nie przyniesie świcha, że jest ZWOLNIONA z religii/etyki. Świcha nie dostanie, bo ja muszę napisać PODANIE, że ona na te zajęcia nie uczęszcza. Wyjść za szkoły nie może, bo musi godzinę spędzić bezproduktywnie w czytelni (w której zresztą nie może być, bo... i kółeczko się zamknęło). Na maksa wkurzona poleciałam z oświadczeniem do szkoły. Dodatkowo dołączyłam (o, ja głupia!) prośbę o wyłącznie godzin religii/etyki z kontroli frekwencji i zgodę na wcześniejsze wyjście ze szkoły. Dyrekcja odpowiedziała mi przez wychowawcę: "nie". Zapytałam grzecznie: "a dlaczego?" i ze zdumieniem przeczytałam: "Pani Dyrektor uzasadniła swoją odpowiedź tym, iż ucznia obowiązuje konkretna ilość godzin lekcyjnych w tygodniu, co oznacza, że jeżeli dziecko nie uczęszcza na daną lekcje, ma ono obowiązek przebywania w szkole." Eee...?! Rozporządzenie określa ilość godzin religii w szkole na 2 godziny w tygodniu (gorzej traktowana jest fizyka, chemia, biologi i geografia), nie określa natomiast ilości godzin etyki: "Tygodniowy wymiar godzin etyki ustala dyrektor szkoły". Poza tym ani religia, ani etyka nie są przedmiotami obowiązkowymi, a więc nie mają prawa być w siatce godzin obowiązkowych. Bleee... No to poszłam na rozmowę z panią dyrektor i usłyszałam, że szkoła ma przez to rozporządzenie nałożony obowiązek zapewnienia możliwości bezpiecznego spędzenia czasu w szkole. No to ja na to, że dziękuję za tę możliwość, de facto moje dziecko zdąży obrócić do domu nawet na drugie śniadanie i nie musi marnować czasu w bibliotece. Ustaliłyśmy, że jednak młoda będzie wychodziła ze szkoły - zobaczymy jak zostanie to zrealizowane, bo wychowawczyni była mocno zdziwiona rozwiązaniem... Ale wszystko w imię bezpieczeństwa nieletnich.
Inny obrazek: W ubiegłym roku uczniowie byli na lodowisku, konieczny był dojazd przez pół miasta. Musiałam dać zgodę na wyjście oraz samodzielny powrót. Cóż się okazało? Otóż nauczyciel na lodowisko młodzież przywiózł, pozostawił towarzystwo jakiemuś enigmatycznemu trenerowi, który po zajęciach, zgodnie przecież z papierkiem od rodziców, puścił watahę samopas.
Z kolei poprzednia wycieczka - ciekawe, że tylko dla mnie było coś nie tak w komunikacji - zaczęła się dla mnie tak, że wydzwaniałam do organizatora, a następnie do właścicielki biura organizującego wyjazd, w końcu do recepcji schroniska, właścicielki schroniska, i ostatecznie do (uwaga!) kucharek w schronisku, bo Młoda jest alergiczką i nie wszystko może jeść. Wszystko dlatego, że wydawało mi się, że organizując kilkudniowy wyjazd, opiekunowie nie zaniedbają opieki i prób zapewnienia bezpieczeństwa wychowankom. Już pomijam, że informacja ograniczyła się wklejenia linku do strony organizatora z zaznaczeniem, którą to z rozrywek młodzież wybrała. Koszty zmieniały się aż do dnia wyjazdu. Umowa między organizatorem a wychowawczynią była żałosna: nie określała żadnych zobowiązań organizatora, ramowego programu, a była jedynie zobowiązaniem poniesienia kosztów.
Więc jak: bezpieczeństwo i pełna kontrola, kiedy instytucji to pasuje i pełny luz, kiedy trzeba coś w kierunku zapewnienia bezpieczeństwa i kontroli zrobić?
Dlaczego rodzice godzą się z arogancją szkolnych instytucji?
Ano godzą się, bo szybko dostają etykietkę wichrzycieli i roszczeniowców. Boją się na dodatek, że ich działania odbiją się na dziecku.
Dla zainteresowanych:
* rozporządzenie MEN w sprawie religii w szkole
* kilka poprawek: *, *, *.
wtorek, 30 września 2014
poniedziałek, 29 września 2014
Goa za 900 zł?
No i znowu mnie trafiło...
Od kilku tygodni sprawdzam klientce przeloty do Indii. Klientka ma konkretne wymagania dotyczące dat przelotów, za to port w Indiach jest jej obojętny. Ostatnio ceny spadły do około 2 tys., ale to i tak dla klientki zbyt dużo, więc dziś uszczęśliwiła mnie linkiem do mojego ukochanego (sarkazm) fly4free. A w linku rewelacja, czyli Goa poniżej tysiaka, ktoś nawet napisał, że wylot na Goa z powrotem z Bombaju ma za 200 eur. Takie ceny pojawiały się na irlandzkim i holenderskim ebookersie. Nie miałam szans przeanalizowania ceny, ale na 99% był to błąd polegający na nieprawidłowej kalkulacji tax.
Nie udało mi się nikogo namówić do wklejenia kalkulacji z etixa. Pod koniec dnia pojawiły się jakieś informacje o voidach biletów, ale zapewne część osób, które takie bilety kupiły, nawet na nie polecą.
Miałam klientkę, która w podobny sposób kupiła 5 biletów: na lotnisku okazało się, że mogą polecieć - ta dam - całe 3 osoby, bo o 2 biletach słuch zaginął. Bywa.
Sądząc po komentarzach, niektórzy zdają sobie sprawę, że kupują bilet, którego cena jest skutkiem błędu. Nawet gdyby wiedzieli, że za tego rodzaju błąd zapłaci agent (najprawdopodobniej personalnie jakiś irlandzki czy holenderski Kowalski), zapewne nie zrezygnowaliby z zakupu. I to prawo pasażera. Natomiast wypowiedź ze strony Fly4free jest arogancka:
i pachnie ścierwojadem niestety... Bo nie wierzę, że się nie orientują, że te mega-cuda to błędy, z których ktoś skorzysta, a ktoś się może mocno bardzo zdziwić. Kupując taki okazyjny bilet, trzeba przed wylotem sprawdzić, czy faktycznie bilet jest, czy są w nim wszystkie segmenty podróży.
Dobrze by było, żeby był normalny kontakt z agentem. Zdarzyło mi się, że Malezyjczyk nie widział biletu jednej z pasażerek w rezerwacji dla 5 osób. Udało się rozwiązać problem w ciągu 3 minut. A co zrobić, kiedy agent nie odpowiada ma telefony i maile?
A tu puszczony jeszcze kretyński komentarz o "działaniach psujących wizerunek firmy"... Ludzie, rachunek ekonomiczny jest prosty: jeżeli sprawa dotyczy kilku biletów to duży agent podźwignie, kilkuset może nie chcieć finansować nawet gigant.
Pracowało mi się przez moment w sporym biurze internetowym. Wystawialiśmy w sumie pewnie z kilkaset biletów dziennie głównie z rezerwacji przez stronę. Kto nie wyłapał gniota, płacił z własnej kieszeni. Niefajniutko. Ale może pod tym względem w Irlandii czy w Holandii mają lepiej i mogą olać, że wystawiają bilet o 250 eur tańszy niż powinien być.
Ale w sumie to zazdroszczę tym, którzy się załapali na taniej i polecą :)
Od kilku tygodni sprawdzam klientce przeloty do Indii. Klientka ma konkretne wymagania dotyczące dat przelotów, za to port w Indiach jest jej obojętny. Ostatnio ceny spadły do około 2 tys., ale to i tak dla klientki zbyt dużo, więc dziś uszczęśliwiła mnie linkiem do mojego ukochanego (sarkazm) fly4free. A w linku rewelacja, czyli Goa poniżej tysiaka, ktoś nawet napisał, że wylot na Goa z powrotem z Bombaju ma za 200 eur. Takie ceny pojawiały się na irlandzkim i holenderskim ebookersie. Nie miałam szans przeanalizowania ceny, ale na 99% był to błąd polegający na nieprawidłowej kalkulacji tax.
Nie udało mi się nikogo namówić do wklejenia kalkulacji z etixa. Pod koniec dnia pojawiły się jakieś informacje o voidach biletów, ale zapewne część osób, które takie bilety kupiły, nawet na nie polecą.
Miałam klientkę, która w podobny sposób kupiła 5 biletów: na lotnisku okazało się, że mogą polecieć - ta dam - całe 3 osoby, bo o 2 biletach słuch zaginął. Bywa.
Sądząc po komentarzach, niektórzy zdają sobie sprawę, że kupują bilet, którego cena jest skutkiem błędu. Nawet gdyby wiedzieli, że za tego rodzaju błąd zapłaci agent (najprawdopodobniej personalnie jakiś irlandzki czy holenderski Kowalski), zapewne nie zrezygnowaliby z zakupu. I to prawo pasażera. Natomiast wypowiedź ze strony Fly4free jest arogancka:
i pachnie ścierwojadem niestety... Bo nie wierzę, że się nie orientują, że te mega-cuda to błędy, z których ktoś skorzysta, a ktoś się może mocno bardzo zdziwić. Kupując taki okazyjny bilet, trzeba przed wylotem sprawdzić, czy faktycznie bilet jest, czy są w nim wszystkie segmenty podróży.
Dobrze by było, żeby był normalny kontakt z agentem. Zdarzyło mi się, że Malezyjczyk nie widział biletu jednej z pasażerek w rezerwacji dla 5 osób. Udało się rozwiązać problem w ciągu 3 minut. A co zrobić, kiedy agent nie odpowiada ma telefony i maile?
A tu puszczony jeszcze kretyński komentarz o "działaniach psujących wizerunek firmy"... Ludzie, rachunek ekonomiczny jest prosty: jeżeli sprawa dotyczy kilku biletów to duży agent podźwignie, kilkuset może nie chcieć finansować nawet gigant.
Pracowało mi się przez moment w sporym biurze internetowym. Wystawialiśmy w sumie pewnie z kilkaset biletów dziennie głównie z rezerwacji przez stronę. Kto nie wyłapał gniota, płacił z własnej kieszeni. Niefajniutko. Ale może pod tym względem w Irlandii czy w Holandii mają lepiej i mogą olać, że wystawiają bilet o 250 eur tańszy niż powinien być.
Ale w sumie to zazdroszczę tym, którzy się załapali na taniej i polecą :)
czwartek, 25 września 2014
Dają, to biorę ;)
Kolejka na czytniku rośnie niemiłosiernie, ale i tak zbieram gratisy. Tym razem w Almaz. Nie rejestrowałam się w ksiągarni, e-booki były darmowe (choć teoretycznie kosztowały 4 grosze), ale i tak trzeba było podać wszystkie dane.
Na efekt czekałam do rana o 8.03 pojawił się mail z linkami do pobrania e-booków. A wyglądał masakrycznie:
Za to pliki w 3 formatach: epub + mobi + pdf. Na pierwszy rzut oka całkiem przyzwoite.
Na efekt czekałam do rana o 8.03 pojawił się mail z linkami do pobrania e-booków. A wyglądał masakrycznie:
Za to pliki w 3 formatach: epub + mobi + pdf. Na pierwszy rzut oka całkiem przyzwoite.
środa, 24 września 2014
Marek Krajewski "Władca liczb"
"Władcę liczb" udało mi się przeczytać jeszcze przed premierą wydania papierowego, ponieważ e-book pojawił się już 20ego sierpnia. Bardzo mi się to spodobało. Brawa dla Znaku i Woblinka.
Rzuciłam się na książkę od razu. I oczywiście pełna satysfakcja.
"Władca liczb" to kolejny, trzymający poziom kryminał z Popielskim w roli głównej. Kolejny, w którym rolę śledczego odgrywa również syn Popielskiego, Wacław Remus (kurczę, jeszcze mniej sympatyczna postać).
Tym razem Popielski tropi szalonego wyznawcę krwiożerczego Belmispara.
Jak zwykle u Krajewskiego jest dużo mroku, dużo matematyki, trochę logiki i języków klasycznych, no i duuużo Wrocławia (czasem zastanawiam się jak się to czyta nie-Wrocławianom), chociaż hasło reklamujące książkę, wydaje mi się jednak nieco przesadzone:
To, co w tej chwili uderza mnie w książkach Krajewskiego, to potworna plastyczność i emocjonalność języka. Czytam i czuję odrazę, niechęć, oburzenie. Niewiele tu pozytywów, ale nawet potworności opisane są tak, że nie sposób, nie tylko się oderwać, ale i nie poczuć. Nie mam pojęcia jak można budować akcję na trudnych do zniesienia bohaterach. Jeśli Popielski to alter ego Krajewskiego, to chyba jednak będę się trzymała z daleka od spotkań autorskich.
Tym niemniej to bardzo dobra literatura klasy B - idąc za słowami samego pisarza.
Bardzo ujęła mnie refleksja na temat czasu:
Też nie lubię cierpieć...
Marek Krajewski
Władca liczb
Wydawnictwo Znak, premiera 11 września 2014
w edycji papierowej 312 stron
9/10
czwartek, 18 września 2014
Mega promo z empik.com, czyli Lackberg za 4,91 zł
Zapisuję się na newslettery ulubionych księgarni. I co? I nic. Jakoś nie dostaję informacji o mega promocjach. Na szczęście czasem przeciekają do komentarzy w Świecie Czytników. I tak oto w empik.com e-booki z 70% rabatem. Trzeba być zalogowanym, wpisać w koszyku "pk20sc" i kupować książki z listy w świetnych cenach. Ja w końcu nabędę drogą kupna "[bubble]" (zresztą cała trylogia wychodzi za niecałe 23 zł). W mega cenach, nawet lepszych niż w zabugowanym niegdyś Allegro, jest również trylogia "Millenium", Nesser, Marklund...
Uwaga: kod jest jednorazowy.
Uwaga: kod jest jednorazowy.
czwartek, 11 września 2014
promocja Ambera... podziękuję, jednak wolę Hyperversum
Amber raczej nie wydaje wiekopomnych dzieł. Mam wrażenie, że większość to czytadła, które raczej wcześniej niż później trafią do wyprzedażowych koszy w hipermarketach. I chociaż Amber nie kojarzy mi się z jakoś szczególnie wysoko, to dość chętnie sięgałam po ich książki, szczególnie młodzieżowe, które czyta też Córka.
No właśnie... sięgałam...
Dziś Publio zaproponowało 1-dniową promocję na Ambera. Zainteresowałam się, bo poluję na książki Meg Cabot (prześmieszne), chciałabym umieścić na czytniku "Córkę dymu i kości" oraz "Dni krwi i światła gwiazd"... Kilka analogów stoi na półkach, ale jakoś wygodniej się nam wszystkim sięga po e-booki, więc miałam zamiar zaopatrzyć, głównie Młodą, w kolejne zestawy literek.
Pokusa była, ale zrezygnowałam. Dlaczego? Bo wydawnictwo puszcza papier taniej niż e-booki. "Triumf owiec" i "Sprawiedliwość owiec" kupiłam w zestawie za 7 (słownie: siedem) złotych. W cenach od 5 do 9 złotych były w księgarniach i marketach książki Cabot, Taylor, czy Hocking. Wycięte lasy, tony farby drukarskiej, transport... A e-booki nie tanieją. Podobnie jak Jaguar, Amber nie promuje książek elektronicznych. Obawiam się, że prędzej się skończą licencje, niż wydawnictwo puści taniej czytadełka. I dlatego zrezygnowałam z zakupu. W końcu sama zeskanuję i zrzucę na czytnik, albo po prostu poszukam na chomikuju. W końcu na półce papier stoi...
A póki co w zaskakującej cenie, 0 zł, pobrałam "Hyperversum" z ebookpoint i zgadnijcie: czy zrezygnowałam z zakupu drugiej części?
No właśnie... sięgałam...
Dziś Publio zaproponowało 1-dniową promocję na Ambera. Zainteresowałam się, bo poluję na książki Meg Cabot (prześmieszne), chciałabym umieścić na czytniku "Córkę dymu i kości" oraz "Dni krwi i światła gwiazd"... Kilka analogów stoi na półkach, ale jakoś wygodniej się nam wszystkim sięga po e-booki, więc miałam zamiar zaopatrzyć, głównie Młodą, w kolejne zestawy literek.
Pokusa była, ale zrezygnowałam. Dlaczego? Bo wydawnictwo puszcza papier taniej niż e-booki. "Triumf owiec" i "Sprawiedliwość owiec" kupiłam w zestawie za 7 (słownie: siedem) złotych. W cenach od 5 do 9 złotych były w księgarniach i marketach książki Cabot, Taylor, czy Hocking. Wycięte lasy, tony farby drukarskiej, transport... A e-booki nie tanieją. Podobnie jak Jaguar, Amber nie promuje książek elektronicznych. Obawiam się, że prędzej się skończą licencje, niż wydawnictwo puści taniej czytadełka. I dlatego zrezygnowałam z zakupu. W końcu sama zeskanuję i zrzucę na czytnik, albo po prostu poszukam na chomikuju. W końcu na półce papier stoi...
A póki co w zaskakującej cenie, 0 zł, pobrałam "Hyperversum" z ebookpoint i zgadnijcie: czy zrezygnowałam z zakupu drugiej części?
wtorek, 9 września 2014
Irytujące on-line
Wczorajszej nocy próbowałam złożyć sobie zamówienie Oriflame. Fakt, że w ostatniej chwili, ale przecież mam do tego prawo. Jakiś błąd uniemożliwił mi zalogowanie się na stronie.
Próbowałam kilkakrotnie, z zerowym skutkiem. Kilka minut po północy poddałam się i powędrowałam spać. Z komórki wrzuciłam jeszcze życzenia urodzinowe dla kuzyna. Bo skoro FB przypomina, głupio nie zareagować. To przecież rodzina, bliska i na dodatek lubiana. Ale, no cóż, spóźnione, bo na FB czasem nie zaglądam...
Poranek upłynął mi na wypychaniu Młodej do szkoły i Męża do pracy, jak to zwykle w dni popołudniowej szychty bywa. Po czym siadłam do maili, a tam coś, co podniosło mi ciśnienie:
No ludzie... W środku nocy kłopoty z logowaniem, to do 7ej rano przedłużają ważność katalogu?! Do 7ej rano?! To chore naprawdę. I zakłada, że człowiek nic innego nie robi, tylko sprawdza maile. I stale jest on-line. Maila przeczytałam po 10ej. Gdybym szła do pracy na rano, pewnie odebrałabym go późnym wieczorem. Jako wkurzacz o poranku się nadał. I nie chodzi o to, że system miał błąd, bo decydując się na złożenie zamówienia w ostatniej chwili, niestety ryzykuję takie sytuacje (i dotyczy to też ostatniego dnia promocji, czy ostatniego terminu płatności). Chodzi o coraz powszechniejsze przekonywanie, że stale musimy być na bieżąco, on-line, w kontakcie. Otóż nie musimy. Firma, chcąc pójść na rękę konsultantom, mogła zdecydować się na ręczne przetworzenie zamówień, a nie przedłużanie takiej możliwości do 7ej rano, kiedy większość z nas naprawdę ma co robić w realu. Ktoś się wykazał brakiem wyczucia, a nawet, rzekłabym, brakiem szacunku.
I jak już tropem irytującego on-line idziemy, to zabawna promocja Woblinkowi się dziś zdarzyła:
A łańcuszek szczęścia na komórkę dobił mnie zupełnie: "Masz godzinę, żeby go przyjąć...", a jak qrna nie, to co?!
A to nawet nie połowa dnia...
Próbowałam kilkakrotnie, z zerowym skutkiem. Kilka minut po północy poddałam się i powędrowałam spać. Z komórki wrzuciłam jeszcze życzenia urodzinowe dla kuzyna. Bo skoro FB przypomina, głupio nie zareagować. To przecież rodzina, bliska i na dodatek lubiana. Ale, no cóż, spóźnione, bo na FB czasem nie zaglądam...
Poranek upłynął mi na wypychaniu Młodej do szkoły i Męża do pracy, jak to zwykle w dni popołudniowej szychty bywa. Po czym siadłam do maili, a tam coś, co podniosło mi ciśnienie:
No ludzie... W środku nocy kłopoty z logowaniem, to do 7ej rano przedłużają ważność katalogu?! Do 7ej rano?! To chore naprawdę. I zakłada, że człowiek nic innego nie robi, tylko sprawdza maile. I stale jest on-line. Maila przeczytałam po 10ej. Gdybym szła do pracy na rano, pewnie odebrałabym go późnym wieczorem. Jako wkurzacz o poranku się nadał. I nie chodzi o to, że system miał błąd, bo decydując się na złożenie zamówienia w ostatniej chwili, niestety ryzykuję takie sytuacje (i dotyczy to też ostatniego dnia promocji, czy ostatniego terminu płatności). Chodzi o coraz powszechniejsze przekonywanie, że stale musimy być na bieżąco, on-line, w kontakcie. Otóż nie musimy. Firma, chcąc pójść na rękę konsultantom, mogła zdecydować się na ręczne przetworzenie zamówień, a nie przedłużanie takiej możliwości do 7ej rano, kiedy większość z nas naprawdę ma co robić w realu. Ktoś się wykazał brakiem wyczucia, a nawet, rzekłabym, brakiem szacunku.
I jak już tropem irytującego on-line idziemy, to zabawna promocja Woblinkowi się dziś zdarzyła:
A łańcuszek szczęścia na komórkę dobił mnie zupełnie: "Masz godzinę, żeby go przyjąć...", a jak qrna nie, to co?!
A to nawet nie połowa dnia...
niedziela, 7 września 2014
Urodziny Świata Czytników
Wczoraj wieczorem przykuł moją uwagę urodzinowy wpis w Świecie Czytników. Pod wieloma komentarzami mogłabym się podpisać: dla mnie również to jedyny blog, który czytam codziennie. Przy czym dla mnie ogromną wartość dodaną stanowią komentarze, więc o ile około południa rzucam się na wieści o promocjach, o tyle wieczorkiem obczytuję rekomendacje, spory, wymiany poglądów. Hejterzy są błyskawicznie pacyfikowani, a przemyślenia czytnikowe i eksiążkowe, czy widzi-mi-się rozmaite śmiało przedstawiane. W dyskusjach uczestniczą czasem również wydawnictwa i e-bookarnie, co z kolei daje fajny ogląd drugiej strony. Pamiętam również i komentarz pisarza, Marcina Bruczkowskiego.
Robertowi Drózdowi udało się zbudować ciekawą społeczność, tym ciekawszą, że niezbyt reprezentatywną, czytającą... Gratulacje i najlepsze życzenia na przyszłość.
Przy okazji zajrzałam do najgorętszych dyskusji... i spiekłam raka. Wrzuciłam komentarz z takim ortografem, że łącze powinno się przepalić, ale niestety poszło. I tak już zostanie, póki internet trwał będzie. Co za wstyd.
A przy okazji, skoro już o komentarzach mowa, to właśnie z komentarzy w Świecie Czytników zaczerpnięta promocja (i tylko do dziś) m.in. na Przedksiężycowych Anny Kańtoch w Powergraph.
Robertowi Drózdowi udało się zbudować ciekawą społeczność, tym ciekawszą, że niezbyt reprezentatywną, czytającą... Gratulacje i najlepsze życzenia na przyszłość.
Przy okazji zajrzałam do najgorętszych dyskusji... i spiekłam raka. Wrzuciłam komentarz z takim ortografem, że łącze powinno się przepalić, ale niestety poszło. I tak już zostanie, póki internet trwał będzie. Co za wstyd.
A przy okazji, skoro już o komentarzach mowa, to właśnie z komentarzy w Świecie Czytników zaczerpnięta promocja (i tylko do dziś) m.in. na Przedksiężycowych Anny Kańtoch w Powergraph.
Subskrybuj:
Posty (Atom)