piątek, 21 lutego 2014
środa, 19 lutego 2014
Ładne pliki i Wolne Lektury
Oto jedno z największych źródełek bezpłatnych e-booków, czyli WolneLektury.pl. Mnóstwo klasyki, która trafiła już do domeny publicznej. Nic tylko brać, przebierać i czytać.
Jedną z pierwszych moich książek ściągniętych z Wolnych Lektur był "Kubuś Fatalista i jego pan". Wprawdzie gigantyczny kubusiowy determinizm nie bardzo mi leży, ale cała powiastka w ogóle i w szczególe jest rewelacyjna. Moja papierowa wersja pełna jest podkreśleń i zaznaczeń. A dlaczego o "Kubusiu..."? A bo niespodziewanie trafił mi na czytnik pięknie wyglądający plik. A było to tak:
Nie tak dawno na Świecie Czytników pojawiło się niewinne pytanie o "Jądro ciemności", którego formatowanie i ogromne ilości błędów zostały skrytykowane przez pobierających książkę. Udzielający się od czasu do czasu quiris odpowiedział, że błędy zostały poprawione, ale z jego strony można ściągnąć książkę w lepszym formatowaniu.
Zachęcona, zajrzałam na polecaną stronkę i trafiłam na Żóławskiego, którego czytałam wieki temu, podobał mi się i pomyślałam, że fajnie będzie go sobie przypomnieć. Głupio mi było bez słowa po prostu ściągnąć, więc zapytałam, czy można.
A potem rozmowa potoczyła się tak oto:
Jestem pełna podziwu dla ludzi, którzy są w stanie poprawić wygląd e-booka, błędy formatowania, czy zmienić irytujące formatowanie. Rozumiem, że robią to w imię wzrostu własnego komfortu czytania, ale świetnie, że dzielą się umiejętnościami.
Po przekonwertowaniu opowiadań Hearne'a z pdfów do mobi za pomocą Calibre, stwierdziłam, że będzie ok, chociaż plik idealny nie był. Faktycznie, opowiadanie można przeczytać nawet w słabszym formatowaniu, ale kiedy chce się wziąć za obszerniejszą lekturę, kiepski wygląd przekłada się jednak na komfort czytania.
A w przypadku "Kubusia..." oryginalny wygląd był, no cóż, baaardzo daleki od ideału. Po poprawkach Librarianem, mniam, od razu wróciłam sobie do co ciekwaszych fragmentów. Teraz jeszcze muszę się nauczyć korzystania z zakładek i zaznaczeń.
I wracając do Wolnych Lektur. To kolejna inicjatywa, którą zdecydowanie warto poprzeć, nie tylko pochwałą, ale i wpłatą. Szczególnie kiedy korzysta się z ich zasobów. Warto zainwestować w uwolnienie kolejnej książki.
Jedną z pierwszych moich książek ściągniętych z Wolnych Lektur był "Kubuś Fatalista i jego pan". Wprawdzie gigantyczny kubusiowy determinizm nie bardzo mi leży, ale cała powiastka w ogóle i w szczególe jest rewelacyjna. Moja papierowa wersja pełna jest podkreśleń i zaznaczeń. A dlaczego o "Kubusiu..."? A bo niespodziewanie trafił mi na czytnik pięknie wyglądający plik. A było to tak:
Nie tak dawno na Świecie Czytników pojawiło się niewinne pytanie o "Jądro ciemności", którego formatowanie i ogromne ilości błędów zostały skrytykowane przez pobierających książkę. Udzielający się od czasu do czasu quiris odpowiedział, że błędy zostały poprawione, ale z jego strony można ściągnąć książkę w lepszym formatowaniu.
Zachęcona, zajrzałam na polecaną stronkę i trafiłam na Żóławskiego, którego czytałam wieki temu, podobał mi się i pomyślałam, że fajnie będzie go sobie przypomnieć. Głupio mi było bez słowa po prostu ściągnąć, więc zapytałam, czy można.
A potem rozmowa potoczyła się tak oto:
Jestem pełna podziwu dla ludzi, którzy są w stanie poprawić wygląd e-booka, błędy formatowania, czy zmienić irytujące formatowanie. Rozumiem, że robią to w imię wzrostu własnego komfortu czytania, ale świetnie, że dzielą się umiejętnościami.
Po przekonwertowaniu opowiadań Hearne'a z pdfów do mobi za pomocą Calibre, stwierdziłam, że będzie ok, chociaż plik idealny nie był. Faktycznie, opowiadanie można przeczytać nawet w słabszym formatowaniu, ale kiedy chce się wziąć za obszerniejszą lekturę, kiepski wygląd przekłada się jednak na komfort czytania.
A w przypadku "Kubusia..." oryginalny wygląd był, no cóż, baaardzo daleki od ideału. Po poprawkach Librarianem, mniam, od razu wróciłam sobie do co ciekwaszych fragmentów. Teraz jeszcze muszę się nauczyć korzystania z zakładek i zaznaczeń.
I wracając do Wolnych Lektur. To kolejna inicjatywa, którą zdecydowanie warto poprzeć, nie tylko pochwałą, ale i wpłatą. Szczególnie kiedy korzysta się z ich zasobów. Warto zainwestować w uwolnienie kolejnej książki.
poniedziałek, 17 lutego 2014
BookRage
Podoba mi sie inicjatywa BookRage.
O co chodzi? Od strony klienta wygląda prosto, czyli kupujesz pakiet książek za ile chcesz, dosłownie. Chcesz dać 5 zł, kupujesz za piątaka, chcesz za stówkę, proszę bardzo. Jeżeli przekroczysz aktualną średnią wpłatę dostajesz, dodatkowe książki.
Ale nie do końca chodzi o to, żeby tanio kupić. Przy wpłacie można zdecydować ile kasy pójdzie dla autorów i tłumaczy, ile dla Fundacji "Nowoczesna Polska", a ile dla samego Book Rage. Czyli cel szczytny. Poprzednim razem ("Światy Zajdla") pozostałam przy podziale domyślnym: połowa dla spadkobierców i po ćwiartce dla fundacji i BookRage. Teraz zapewne zrobię tak samo, szczególnie, że zdarzyło mi się (bardzo delikatnie) wesprzeć "Wolne Lektury", czyli jeden z projektów Funadacji "Nowoczesna Polska", wpłatą na uwolnienie Dekameronu.
Takie projekty lepiej służą wspieraniu czytelnictwa niż ustawa blokująca ceny książek.
A z ostatniej chwili: w zestawie mają się pojawić dodatkowe 2 książki, jeżeli zostanie sprzedanych więcej niż 2500 pakietów. Na skorzystanie z okazji zrobienia czegoś dobrego przy jednoczesnym wzbogaceniu biblioteczki pozostało 6 dni. Do roboty, proszę Państwa, trzeba wspierać czytelnictwo. Również własne ;-)
O co chodzi? Od strony klienta wygląda prosto, czyli kupujesz pakiet książek za ile chcesz, dosłownie. Chcesz dać 5 zł, kupujesz za piątaka, chcesz za stówkę, proszę bardzo. Jeżeli przekroczysz aktualną średnią wpłatę dostajesz, dodatkowe książki.
Ale nie do końca chodzi o to, żeby tanio kupić. Przy wpłacie można zdecydować ile kasy pójdzie dla autorów i tłumaczy, ile dla Fundacji "Nowoczesna Polska", a ile dla samego Book Rage. Czyli cel szczytny. Poprzednim razem ("Światy Zajdla") pozostałam przy podziale domyślnym: połowa dla spadkobierców i po ćwiartce dla fundacji i BookRage. Teraz zapewne zrobię tak samo, szczególnie, że zdarzyło mi się (bardzo delikatnie) wesprzeć "Wolne Lektury", czyli jeden z projektów Funadacji "Nowoczesna Polska", wpłatą na uwolnienie Dekameronu.
Takie projekty lepiej służą wspieraniu czytelnictwa niż ustawa blokująca ceny książek.
A z ostatniej chwili: w zestawie mają się pojawić dodatkowe 2 książki, jeżeli zostanie sprzedanych więcej niż 2500 pakietów. Na skorzystanie z okazji zrobienia czegoś dobrego przy jednoczesnym wzbogaceniu biblioteczki pozostało 6 dni. Do roboty, proszę Państwa, trzeba wspierać czytelnictwo. Również własne ;-)
piątek, 14 lutego 2014
Alexi Zentner - Dotyk
Książkę przyniosła Ania. "Takie papierowe też się czyta" - powiedziała. No to przeczytałam, bo polecenia Ani są godne rozważenia.
Sawgamet to niewielka osada położona wśród kanadyjskich lasów. Nim stanie się osadą jest miejscem postoju Jeannota, który trafił tu szukając złota. Sawgamet jest wspólnym tłem nastrojowych, wręcz poetyckich opowieści snutych przez wnuka Jeannota, Stephena. Stephen właśnie wrócił do domu. Jest pastorem, a jego ojczym poprosił go o przejęcie probostwa. Matka Stephena umiera. Zbliża się zima. Zimy w Sawgamet są przerażające. Długie, śnieżne i mroźne. Pełne upiorów. Osada powstała, bo Jeannot znalazł w niej złoto, ale Jeannot nie jest poszukiwaczem złota. Jeannot staje się drwalem, jak potem jego syn Pierre. Stephen przeplata opowieści z własnego dzieciństwa, z opowieściami o Jeannot'ie. Opowiada o swoim ojcu i ojczymie. O zimach. O rzece. O błocie. Ogniu. Życiu. I o śmierci. Tłem jest las pełen duchów i przerażających stworów. W opowieściach życie miesza się z legendami, przypominając sen, a czasem koszmar.
Niekoniecznie jestem jednak zwolenniczką realizmu magicznego (tak podobno określany jest ten rodzaj literatury). Mózg musi zrobić niezłą woltę, żeby z niemal naturalistycznych opisów przejść znienacka do magicznego świata, który zaczyna determinować życie racjonalnych ludzi.
Moim problemem już pod koniec lektury stał się brak uzasadnienia, niespodziewane zerwanie zakotwiczenia w rzeczywistości, choć cała opowieść prowadzona była konsekwentnie. Szaleństwo może być racjonalne, a tu autor wykonał coś, co wywróciło pięknie opowiedzianą logiczną cłość. Impuls, krótkie spięcie i nagłe pytanie "o co, do cholery, chodzi?!". Jakby zabrakło wyobraźni na uzasadnienie, więc podsunięto czytelnikowi protezę przyczyny i ślicznie wydziergana koronka puściła oczko.
Tym niemniej przeczytałam "Dotyk" z dużą przyjemnością. Język jest bardzo ładny, a historia wciągająca.
Alexi Zentner
Dotyk
tyt. oryginału: "Touch"
przekład: Karol Chojnowski
Wiatr od morza, wrzesień 2013
208 str.
Sawgamet to niewielka osada położona wśród kanadyjskich lasów. Nim stanie się osadą jest miejscem postoju Jeannota, który trafił tu szukając złota. Sawgamet jest wspólnym tłem nastrojowych, wręcz poetyckich opowieści snutych przez wnuka Jeannota, Stephena. Stephen właśnie wrócił do domu. Jest pastorem, a jego ojczym poprosił go o przejęcie probostwa. Matka Stephena umiera. Zbliża się zima. Zimy w Sawgamet są przerażające. Długie, śnieżne i mroźne. Pełne upiorów. Osada powstała, bo Jeannot znalazł w niej złoto, ale Jeannot nie jest poszukiwaczem złota. Jeannot staje się drwalem, jak potem jego syn Pierre. Stephen przeplata opowieści z własnego dzieciństwa, z opowieściami o Jeannot'ie. Opowiada o swoim ojcu i ojczymie. O zimach. O rzece. O błocie. Ogniu. Życiu. I o śmierci. Tłem jest las pełen duchów i przerażających stworów. W opowieściach życie miesza się z legendami, przypominając sen, a czasem koszmar.
Niekoniecznie jestem jednak zwolenniczką realizmu magicznego (tak podobno określany jest ten rodzaj literatury). Mózg musi zrobić niezłą woltę, żeby z niemal naturalistycznych opisów przejść znienacka do magicznego świata, który zaczyna determinować życie racjonalnych ludzi.
Moim problemem już pod koniec lektury stał się brak uzasadnienia, niespodziewane zerwanie zakotwiczenia w rzeczywistości, choć cała opowieść prowadzona była konsekwentnie. Szaleństwo może być racjonalne, a tu autor wykonał coś, co wywróciło pięknie opowiedzianą logiczną cłość. Impuls, krótkie spięcie i nagłe pytanie "o co, do cholery, chodzi?!". Jakby zabrakło wyobraźni na uzasadnienie, więc podsunięto czytelnikowi protezę przyczyny i ślicznie wydziergana koronka puściła oczko.
Tym niemniej przeczytałam "Dotyk" z dużą przyjemnością. Język jest bardzo ładny, a historia wciągająca.
Alexi Zentner
Dotyk
tyt. oryginału: "Touch"
przekład: Karol Chojnowski
Wiatr od morza, wrzesień 2013
208 str.
czwartek, 13 lutego 2014
ebook w szkole
Córka wykorzystuje czytnik w sposób skandaliczny: bezczelnie czyta na lekcjach udając, że tak naprawdę wcale tego nie robi. Jest jej wygodnie, kartek nie trzeba przewracać, nie szeleści, mały, podręczny i nie świeci... A matma leży... OK może nie leży, ale to wkurzające, że lekcja jest tak nudna i mało absorbująca, że młoda może sobie poczytać, zamiast się zająć równaniami, kolejnością działań, przekształceniami i co tam jeszcze w tej gimbazie jest.
Czytnik stał się dla młodej obiektem pożądania, kiedy zobaczyła jak tata wygodnie sobie na nim czyta. Ponieważ nie wchodziło w grę, żeby pożyczali sobie kindelka (okazuje się, że to urządzenie niemal tak osobiste jak komórka czy szczoteczka do zębów), Córka uruchomiła zaskórniaki i nabyła sobie Paperwhite'a, bo oczywiście gadżeciarsko musiała mieć najlepszego ;-). Inwestycja fajna, młoda czyta bardzo dużo, plecak ma ciężki, więc lekkie urządzenie zdaje egzamin.
Zdaje egzamin z innego jeszcze powodu - całkiem sporo lektur jest w domenie publicznej, można je bezpłatnie ściągnąć nawet w środku nocy w obliczu wyczerpania zapasów szkolnej biblioteki. Niestety okazuje się, że z czytnikiem trudno pracuje się na lekcji, kiedy większość klasy ma jakieś tam ściśle określone wydanie, a nauczycielka posługuje się numerami stron. "Krzyżaków" być może młoda przeczyta na kindle'u, ale do szkoły pewnie będzie tachać moje zabytkowe piękne wydanie w twardej oprawie.
W kontekście ciężaru szkolnego plecaka żywo interesują mnie podręczniki w wersji elektronicznej. Właśnie pobrałam (dzięki informacji oczywiście w Świecie czytników) serię podręczników "Teraz biologia", będę je musiała przejrzeć i wrzucić młodej - może skorzysta.
Idea elektronicznych podręczników jest jednak dla mnie ciągle jeszcze dość wątpliwa. Fakt, że młodzi otaczają się, czy chcą się otaczać, gadżetami, a najskuteczniejszy jest dla nich krótki, sms-owy, czy wizualny przekaz informacji. Córka jednakże, trochę może pod przymusem, zaczęła korzystać ze sprawdzonych przez nas sposobów uczenia się: notatek na marginesach i zakreślania co ważniejszych informacji (poza tym stosuje też inne techniki, ale nie wykraczajmy poza podręczniki). Skutek jest taki, że de facto każdego roku muszę kupować nowe podręczniki, a poza tym podręczniki Córki są już tak przeżute i wymemłane po roku używania, że nawet nie nadają się do oddania, że o odsprzedaży nie wspomnę. W ten sposób e-podręcznika używać się nie da.
Niedawno słyszałam wypowiedź pani minister edukacji jak bardzo jest zdeterminowana, żeby pojawił się podręcznik elektroniczny, a jak szkoła nie będzie miała warunków do pracy z nim on line, to przynajmniej musi mieć pdf-a I tu mnie strzeliło. Co za jakiś pomysł idiotyczny. Jeżeli ma być to e-podręcznik do pracy przy komputerze, to niechże będzie multimedialny, z wmontowanymi obrazami, dźwiękami, ćwiczeniami. Jeżeli ma to być pdf, to lepiej niech ministerstwo się w łepek pooknie, przeanalizuje wyniki badań nad efektywnością pracy z tekstem ciągłym i daruje sobie strzelanie takimi pomysłami, bo trafi w płot. Pierwsze, co rozsądny rodzic zrobi z pdf-em, to go wydrukuje, a potem się wścieknie, bo wydrukowanie podręcznika w domu może się okazać droższe i bardziej kłopotliwe niż kupienie go zwyczajnie w księgarni.
Póki co e-podręczniki traktowałabym ciągle jeszcze pomocniczo. Chętnie kupiłabym w pakiecie razem z tradycyjnym podręcznikiem: niech po nim dzieciak pisze, rysuje, cokolwiek, co ułatwi przyswajanie wiedzy, a na czytniku niech nosi do szkoły i korzysta w czasie lekcji.
Czytnik stał się dla młodej obiektem pożądania, kiedy zobaczyła jak tata wygodnie sobie na nim czyta. Ponieważ nie wchodziło w grę, żeby pożyczali sobie kindelka (okazuje się, że to urządzenie niemal tak osobiste jak komórka czy szczoteczka do zębów), Córka uruchomiła zaskórniaki i nabyła sobie Paperwhite'a, bo oczywiście gadżeciarsko musiała mieć najlepszego ;-). Inwestycja fajna, młoda czyta bardzo dużo, plecak ma ciężki, więc lekkie urządzenie zdaje egzamin.
Zdaje egzamin z innego jeszcze powodu - całkiem sporo lektur jest w domenie publicznej, można je bezpłatnie ściągnąć nawet w środku nocy w obliczu wyczerpania zapasów szkolnej biblioteki. Niestety okazuje się, że z czytnikiem trudno pracuje się na lekcji, kiedy większość klasy ma jakieś tam ściśle określone wydanie, a nauczycielka posługuje się numerami stron. "Krzyżaków" być może młoda przeczyta na kindle'u, ale do szkoły pewnie będzie tachać moje zabytkowe piękne wydanie w twardej oprawie.
W kontekście ciężaru szkolnego plecaka żywo interesują mnie podręczniki w wersji elektronicznej. Właśnie pobrałam (dzięki informacji oczywiście w Świecie czytników) serię podręczników "Teraz biologia", będę je musiała przejrzeć i wrzucić młodej - może skorzysta.
Idea elektronicznych podręczników jest jednak dla mnie ciągle jeszcze dość wątpliwa. Fakt, że młodzi otaczają się, czy chcą się otaczać, gadżetami, a najskuteczniejszy jest dla nich krótki, sms-owy, czy wizualny przekaz informacji. Córka jednakże, trochę może pod przymusem, zaczęła korzystać ze sprawdzonych przez nas sposobów uczenia się: notatek na marginesach i zakreślania co ważniejszych informacji (poza tym stosuje też inne techniki, ale nie wykraczajmy poza podręczniki). Skutek jest taki, że de facto każdego roku muszę kupować nowe podręczniki, a poza tym podręczniki Córki są już tak przeżute i wymemłane po roku używania, że nawet nie nadają się do oddania, że o odsprzedaży nie wspomnę. W ten sposób e-podręcznika używać się nie da.
Niedawno słyszałam wypowiedź pani minister edukacji jak bardzo jest zdeterminowana, żeby pojawił się podręcznik elektroniczny, a jak szkoła nie będzie miała warunków do pracy z nim on line, to przynajmniej musi mieć pdf-a I tu mnie strzeliło. Co za jakiś pomysł idiotyczny. Jeżeli ma być to e-podręcznik do pracy przy komputerze, to niechże będzie multimedialny, z wmontowanymi obrazami, dźwiękami, ćwiczeniami. Jeżeli ma to być pdf, to lepiej niech ministerstwo się w łepek pooknie, przeanalizuje wyniki badań nad efektywnością pracy z tekstem ciągłym i daruje sobie strzelanie takimi pomysłami, bo trafi w płot. Pierwsze, co rozsądny rodzic zrobi z pdf-em, to go wydrukuje, a potem się wścieknie, bo wydrukowanie podręcznika w domu może się okazać droższe i bardziej kłopotliwe niż kupienie go zwyczajnie w księgarni.
Póki co e-podręczniki traktowałabym ciągle jeszcze pomocniczo. Chętnie kupiłabym w pakiecie razem z tradycyjnym podręcznikiem: niech po nim dzieciak pisze, rysuje, cokolwiek, co ułatwi przyswajanie wiedzy, a na czytniku niech nosi do szkoły i korzysta w czasie lekcji.
niedziela, 9 lutego 2014
sobota, 8 lutego 2014
Kevin Hearne - Clan Rathskeller
Kolejna pełna akcji opowieść ze świata Żelaznego Druida - osadzona w Tempe, ale jeszcze przed wydarzeniami (dokładniej 10 miesięcy) z 1ej części Kronik, czyli "Na psa urok" ("Hounded"). Tym razem w rolach głównych 5 gnomów udających elfy świętego Mikołaja i jeden kobold w plecaku. Do tego ciężarówka z katapultą i Żelazny Druid w roli zboczeńca.
W sumie jak zwykle do tej pory, to znaczy dynamicznie i zabawnie.
Kevin Hearne
Clan Rathskeller
2010
opowiadanie do pobrania bezpłatnie ze strony autora
piątek, 7 lutego 2014
Kevin Hearne - A Test of Mettle
Już od lat po angielsku czytam właściwie wyłącznie lotnicze taryfy, więc za opowiadanie ze świata Żelaznego Druida zabrałam się z obawą, czy w ogóle podołam. Podołałam. Co więcej bardzo mi się podobało. Napisane zostało prostym, zrozumiałym językiem. Koleżanka - lektorka angielskiego - po przeczytaniu jednej strony skomentowała (mam wrażenie, że z pewnym zdziwieniem): "o jaki ładny język", co mnie troszkę podbudowało (może więc zrobiła to celowo), że nie czytam elementarza.
Opowiadanie napisane jest z punktu widzenia Granuaile, a akcja rozgrywa się w czasie wyprawy Atticusa do Asgardu, opisanej w 3ej części Kronik, czyli "Między młotem a piorunem" ("Hammered"). Granuaile zostaje sama z Oberonem, wypełniając zadanie otrzymane od Sonory (żywiołaka), a polegające na pozbyciu się ekspansywnego, obcego, gatunku z jednej z rzek. Niespodziewanie uczennica druida zostaje poddana brutalnemu testowi odwagi, hartu ducha, współczucia, rozumienia...
Widzenie i odczuwanie Granuaile jest świeże, pełne zachwytu, ale i nie pozbawione krytyki wobec poglądów 21-wiecznego druida. Zagadką dla mnie pozostaje, dlaczego postanowiła zachować w sekrecie sam test, ale opowiadanie daje pełniejszy i całkiem przyjemny obraz tej postaci. Obym nie musiała się z nią rozstawać w kolejnych częsciach.
Kevin Hearne
A Test of Mettle
2012
opowiadanie dostępne na stronie autora
Opowiadanie napisane jest z punktu widzenia Granuaile, a akcja rozgrywa się w czasie wyprawy Atticusa do Asgardu, opisanej w 3ej części Kronik, czyli "Między młotem a piorunem" ("Hammered"). Granuaile zostaje sama z Oberonem, wypełniając zadanie otrzymane od Sonory (żywiołaka), a polegające na pozbyciu się ekspansywnego, obcego, gatunku z jednej z rzek. Niespodziewanie uczennica druida zostaje poddana brutalnemu testowi odwagi, hartu ducha, współczucia, rozumienia...
Widzenie i odczuwanie Granuaile jest świeże, pełne zachwytu, ale i nie pozbawione krytyki wobec poglądów 21-wiecznego druida. Zagadką dla mnie pozostaje, dlaczego postanowiła zachować w sekrecie sam test, ale opowiadanie daje pełniejszy i całkiem przyjemny obraz tej postaci. Obym nie musiała się z nią rozstawać w kolejnych częsciach.
Kevin Hearne
A Test of Mettle
2012
opowiadanie dostępne na stronie autora
od pdf-a do mobi
Poszło łatwiej niż myślałam. Najwyraźniej Calibre ma stosowny mechanizm do konwersji w wersji, którą zainstalowałam...
Po co w ogóle konwertować plik, skoro kindelek radzi sobie z odczytywaniem pdf-ów? Specjalnie załadowałam opowiadanie w pierwotnym formacie, bo obraz mówi więcej niż słowa. Po lewej stronie pdf, po prawej wynik czynności opisanych poniżej.
Pierwotny plik można czytać, ale po co się tak męczyć, skoro konwersja trwa minutę, a komfort czytania rośnie nieporównywalnie.
Zaczęłam standardowo, czyli od dodania opowiadania w pdf-ie do biblioteki Calibre:
Po kliknięciu "konwertuj książki" stało się jasne, że narzędzie do konwersji pdf-a jest:
Opowiadanie nie miało okładki w pliku, więc dodałam ją korzystając ze strony autora, ale oczywiście okładka mogła być dowolną grafiką.
W efekcie do pliku mobi trafił obrazek, stając się okładką książki.
Trochę się bałam, że pdf będzie mi się plątał na czytniku, więc go usunęłam z biblioteki. Wystarczy kliknąć na oznaczenie pdf-a prawym przyciskiem myszy i wybrać "usuń..."
Oczywiście decyzję trzeba potwierdzić.
Zastanawiam się, czy przy okazji konwersji z mobi do mobi i przesłaniu potem książki na czytnik, wędrują oba pliki, czy tylko ten "poprawiony". W pierwszym przypadku chyba jednak robię sobie bajzelek na czytniku i niepotrzebnie zużywam pamięć... hmm...
W każdym razie po konwersji otrzymałam plik, który na czytniku już wygląda przyzwoicie i da się go bez większego wysiłku przeczytać (poniżej zrzuty z podglądu Calibre).
Oczywiście nie jest idealny. Wiele osób irytuje formatowanie, w którym akapity nie mają wcięć, za to są oddzielone od siebie wolną linią. Mnie to nie przeszkadza aż tak bardzo, żebym miała się bawić w dalsze przeróbki.
I na koniec pliki dodane na czytnik:
A pdf-a już usunęłam :)
Po co w ogóle konwertować plik, skoro kindelek radzi sobie z odczytywaniem pdf-ów? Specjalnie załadowałam opowiadanie w pierwotnym formacie, bo obraz mówi więcej niż słowa. Po lewej stronie pdf, po prawej wynik czynności opisanych poniżej.
Pierwotny plik można czytać, ale po co się tak męczyć, skoro konwersja trwa minutę, a komfort czytania rośnie nieporównywalnie.
Zaczęłam standardowo, czyli od dodania opowiadania w pdf-ie do biblioteki Calibre:
Po kliknięciu "konwertuj książki" stało się jasne, że narzędzie do konwersji pdf-a jest:
Opowiadanie nie miało okładki w pliku, więc dodałam ją korzystając ze strony autora, ale oczywiście okładka mogła być dowolną grafiką.
W efekcie do pliku mobi trafił obrazek, stając się okładką książki.
Trochę się bałam, że pdf będzie mi się plątał na czytniku, więc go usunęłam z biblioteki. Wystarczy kliknąć na oznaczenie pdf-a prawym przyciskiem myszy i wybrać "usuń..."
Oczywiście decyzję trzeba potwierdzić.
Zastanawiam się, czy przy okazji konwersji z mobi do mobi i przesłaniu potem książki na czytnik, wędrują oba pliki, czy tylko ten "poprawiony". W pierwszym przypadku chyba jednak robię sobie bajzelek na czytniku i niepotrzebnie zużywam pamięć... hmm...
W każdym razie po konwersji otrzymałam plik, który na czytniku już wygląda przyzwoicie i da się go bez większego wysiłku przeczytać (poniżej zrzuty z podglądu Calibre).
Oczywiście nie jest idealny. Wiele osób irytuje formatowanie, w którym akapity nie mają wcięć, za to są oddzielone od siebie wolną linią. Mnie to nie przeszkadza aż tak bardzo, żebym miała się bawić w dalsze przeróbki.
I na koniec pliki dodane na czytnik:
A pdf-a już usunęłam :)
znów o promocjach i wyprzedażach
Łowię je jak mogę i czasem trafiam na zabawne kwiatki, jak błąd w woblinku, który pojawił się krótko po północy:
Oczywiście rano poprawiony:
Kilka dni temu do e-mailowego spamu trafiło mi zawiadomienie o mega wyprzedaży w Mango. Na obrazku był między innymi automat do pieczenia chlaba za niecałe 30 zł. Spodobał mi się, chciałam spróbować pieczenia chleba w domu, więc zajrzałam na stronę, chociaż telezakupy kojarzą mi się jak najgorzej. Upatrzyłam sobie jeszcze kilka rzeczy, wrzuciłam je do koszyka i otrzymałam mniej więcej taki koszt przesyłki:
Hmm... trochę drogo. Nie ma adnotacji, że przy przekroczeniu określonej kwoty przesyłka jest bezpłatna, ale niech tam... Miałam w koszyku z 5 czy 6 artykułów, niektóre zamierzałam kupić również z myślą o prezentach na różne okazje. Zależało mi jednak na przedpłacie, bo czasem kurier zostawia przesyłkę u sąsiadki - no przecież nie bądzie kobieta płaciła. Kliknęłam więc "przelew" i ta dam:
znikła przesyłka kurierska za 29 zł.
Byłam szczerze zdumiona: w dzisiejszych czasach totalnego braku zaufania taki numer? I tak oto 11 zł zadecydowało o rezygnacji z zakupów. Poczekam, może na Allegro pojawią się te same maszyny za 60 zł z przesyłką. Nie jest to wcale nierealne. Zresztą to tylko kaprys...
Allegro też postanowiło poutrudniać życie zbierającym punkty w Paybacku. Pewnie będę zapominała o przejściu przez stronę Payback zanim coś kupię ;)
Oczywiście rano poprawiony:
Kilka dni temu do e-mailowego spamu trafiło mi zawiadomienie o mega wyprzedaży w Mango. Na obrazku był między innymi automat do pieczenia chlaba za niecałe 30 zł. Spodobał mi się, chciałam spróbować pieczenia chleba w domu, więc zajrzałam na stronę, chociaż telezakupy kojarzą mi się jak najgorzej. Upatrzyłam sobie jeszcze kilka rzeczy, wrzuciłam je do koszyka i otrzymałam mniej więcej taki koszt przesyłki:
Hmm... trochę drogo. Nie ma adnotacji, że przy przekroczeniu określonej kwoty przesyłka jest bezpłatna, ale niech tam... Miałam w koszyku z 5 czy 6 artykułów, niektóre zamierzałam kupić również z myślą o prezentach na różne okazje. Zależało mi jednak na przedpłacie, bo czasem kurier zostawia przesyłkę u sąsiadki - no przecież nie bądzie kobieta płaciła. Kliknęłam więc "przelew" i ta dam:
znikła przesyłka kurierska za 29 zł.
Byłam szczerze zdumiona: w dzisiejszych czasach totalnego braku zaufania taki numer? I tak oto 11 zł zadecydowało o rezygnacji z zakupów. Poczekam, może na Allegro pojawią się te same maszyny za 60 zł z przesyłką. Nie jest to wcale nierealne. Zresztą to tylko kaprys...
Allegro też postanowiło poutrudniać życie zbierającym punkty w Paybacku. Pewnie będę zapominała o przejściu przez stronę Payback zanim coś kupię ;)
czwartek, 6 lutego 2014
Kevin Hearne - Kroniki Żelaznego Druida
Atticus O'Sullivan zapytany o wiek odpowiada "21..." i to nie jego wina, że pytający dopowiada sobie "lat", choć powinien dodać "stuleci". Atticus starannie ukrywa swój wiek, bo zdradza doświadczenie w sztuce przeżycia. A gdy się jest druidem, któremu niejeden życzy śmierci, bezpieczniej jest być niedocenionym przez wrogów. Atticus jest nie tylko druidem, on jest Ostatnim Druidem i do tego Żelaznym Druidem, a to niezwykłe, ponieważ żelazo osłabia magię, a dla niektórych istot jest śmiertelne, a Żelazny Druid magią posługuje się całkiem sprawnie. Poza tym jest arogancki, błyskotliwy, wygadany i trochę zarozumiały. Kłamie i oszukuje, czasem bawi się kosztem innych. Jest spleciony z Ziemią, nie może jej skrzywdzić. Nie łamie danego słowa, jest lojalny wobec przyjaciół... No to pojechałam prawie jak z notki wydawniczej (oj, wiem, nie tak zgrabnie) i wystarczy. To wszystko i więcej można poczytać w dowolnej księgarni internetowej i na stronach wydawnictwa Rebis.
Dawno tak dobrze się nie bawiłam czytając książkę/i. Soczysty, żywy, często bardzo dosadny język (chwała tłumaczce) opisuje niezwykle barwne postaci zaczerpnięte wprost z różnego rodzaju mitologii, wierzeń i religii. Pojawiają się bogowie hinduscy, nordyccy, nawahijscy, panteon grecki i rzymski, i Jezus też, a jakże, ze wszystkimi atrybutami boskości, ale nieco rasta..., i demony z piekła rodem, i nawet Śmierć. Życie na ziemi zostało wzbogacone o czarownice, wilkołaki, wampiry... Są wróżki (raczej nieprzyjemne), krasnoludy, ghule, driady, cisowce, mroczne elfy... A żywiołaki są przekochane... Na celtyckie plecionki już nigdy nie spojrzę obojętnie: idea splotów istniejących pomiędzy ludźmi a naturą, i we wszystkim, co powstaje z natury, jest zwyczajnie ładna. Tam gdzie jest natura jest harmonia, a harmonia, równowaga, jest najważniejsza. Druid widzi sploty, potrafi tworzyć nowe, rozplatać już istniejące - na tym polega jego magia.
Akcja wszystkich książek jest bardzo wartka, momentami szalona. Serię trzeba czytać w ściśle określonej kolejności, ponieważ następujące po sobie opowieści nie są domknięte i zawierają przyczynę kolejnej awantury z udziałem ostatniego druida.
O ile przez pierwsze dwie części przekicałam dość radośnie (choć krew się lała), to "Między młotem a piorunem" zasmuciła mnie (nie tylko z powodu Ratatoska) i nieco zniesmaczyła (bynajmniej nie z powodu rasta-Jezusa). Bohater przestał być sympatyczny, jego decyzje stały się raczej krótkowzroczne i obarczone fatalnymi konsekwencjami. Na szczęście kolejne dwie części, mimo eskalujących problemów, znów uczyniły Atticusa O'Sullivana znośnym gościem.
Koniecznie trzeba wspomnieć Oberona, długowiecznego wilczarza irlandzkiego, który ma swoje psie poglądy na wszystko i chętnie się nimi dzieli. Rozmowy Atticusa z Oberonem są świetnym urozmaiceniem - czasem dotykają całkiem istotnych spraw. Z jednej z takich rozmów pochodzi zdanie: "Naprawdę dobrze jest mieć jakieś marzenie, ale tylko póki nie zaczyna ono zżerać twojej radości z teraźniejszości". Wszystko na temat współczesnej gonitwy za lepiej, ładniej, wygodniej, cudniej...
W "Kronikach Żelaznego Druida" nie ma wątku romatycznego (i wcale go nie brakuje), chociaż jest cała galeria interesujących postaci kobiecych, w której szczególne miejsce zajmuje Granuaile. Granuaile jest piękna (druid co chwilę się na nią zagapia i myśli o baseballu), wysportowana, niezależna i chce zostać druidem. Z jej udziałem rozmowa obrazująca dosadny język książki (aczkolwiek to fragment chyba do tej pory najdosadniejszy):
Granuaile i Atticus w "Kijem i mieczem" stanowią już interesującą "gwiazdę podwójną". Mam nadzieję, że autor się jej nie pozbędzie w dalszym ciągu cyklu przewidzianym podobno na 9 powieści.
W Stanach już się ukazała 6a część, a za pół roku przewidziana jest premiera 7ej, z niecierpliwością czekam na tłumaczenia.
Z oficjalnej strony autora można za darmo ściągnąć opowiadanie "Clan Rathskeller" i "Test of Mettle", niestety tylko w pdf-ie (jeszcze nie próbowałam konwersji pdf-a na mobi, a z ekranu czyta się beznadziejnie...). I dodatkowo przy przejściu ze strony Kevina Hearne'a do strony Amazona otrzymuje się "szeptane ceny" na "The Chapel Perilous" ($1,22), "Grimoire of the Lamb" i na "Two Ravens and One Crow" (po $2,99) - nie wiem, czy to stała oferta i czy na pewno tyle by ściągnęło z karty... Nie próbuję, bo aż tak biegła w angielskim nie jestem, wystarczy mi, że zmierzę się z opowiadaniami ;) Wszystkie te opowieści uzupełniają "Kroniki...".
"Kroniki Żelaznego Druida" to czytadło (zaliczane do urban fantasy) prima sort: mało wymagające, ale błyskotliwe, dynamiczne i zabawne, pozbawione zadęcia i sentymentalizmu, wciągające w barwnie opisany mityczny świat, który splata się z miejską szarzyzną. Polecam.
Kevin Hearne
Na psa urok
Raz wiedźmie śmierć
Między młotem a piorunem
Zbrodnia i Kojot
Kijem i mieczem
tłumaczenie: Maria Smulewska
Dom Wydawniczy Rebis
w wydaniu papierowym stron: 296 + 400 + 408 + 424 + 368
Dawno tak dobrze się nie bawiłam czytając książkę/i. Soczysty, żywy, często bardzo dosadny język (chwała tłumaczce) opisuje niezwykle barwne postaci zaczerpnięte wprost z różnego rodzaju mitologii, wierzeń i religii. Pojawiają się bogowie hinduscy, nordyccy, nawahijscy, panteon grecki i rzymski, i Jezus też, a jakże, ze wszystkimi atrybutami boskości, ale nieco rasta..., i demony z piekła rodem, i nawet Śmierć. Życie na ziemi zostało wzbogacone o czarownice, wilkołaki, wampiry... Są wróżki (raczej nieprzyjemne), krasnoludy, ghule, driady, cisowce, mroczne elfy... A żywiołaki są przekochane... Na celtyckie plecionki już nigdy nie spojrzę obojętnie: idea splotów istniejących pomiędzy ludźmi a naturą, i we wszystkim, co powstaje z natury, jest zwyczajnie ładna. Tam gdzie jest natura jest harmonia, a harmonia, równowaga, jest najważniejsza. Druid widzi sploty, potrafi tworzyć nowe, rozplatać już istniejące - na tym polega jego magia.
Akcja wszystkich książek jest bardzo wartka, momentami szalona. Serię trzeba czytać w ściśle określonej kolejności, ponieważ następujące po sobie opowieści nie są domknięte i zawierają przyczynę kolejnej awantury z udziałem ostatniego druida.
O ile przez pierwsze dwie części przekicałam dość radośnie (choć krew się lała), to "Między młotem a piorunem" zasmuciła mnie (nie tylko z powodu Ratatoska) i nieco zniesmaczyła (bynajmniej nie z powodu rasta-Jezusa). Bohater przestał być sympatyczny, jego decyzje stały się raczej krótkowzroczne i obarczone fatalnymi konsekwencjami. Na szczęście kolejne dwie części, mimo eskalujących problemów, znów uczyniły Atticusa O'Sullivana znośnym gościem.
Koniecznie trzeba wspomnieć Oberona, długowiecznego wilczarza irlandzkiego, który ma swoje psie poglądy na wszystko i chętnie się nimi dzieli. Rozmowy Atticusa z Oberonem są świetnym urozmaiceniem - czasem dotykają całkiem istotnych spraw. Z jednej z takich rozmów pochodzi zdanie: "Naprawdę dobrze jest mieć jakieś marzenie, ale tylko póki nie zaczyna ono zżerać twojej radości z teraźniejszości". Wszystko na temat współczesnej gonitwy za lepiej, ładniej, wygodniej, cudniej...
W "Kronikach Żelaznego Druida" nie ma wątku romatycznego (i wcale go nie brakuje), chociaż jest cała galeria interesujących postaci kobiecych, w której szczególne miejsce zajmuje Granuaile. Granuaile jest piękna (druid co chwilę się na nią zagapia i myśli o baseballu), wysportowana, niezależna i chce zostać druidem. Z jej udziałem rozmowa obrazująca dosadny język książki (aczkolwiek to fragment chyba do tej pory najdosadniejszy):
Granuaile i Atticus w "Kijem i mieczem" stanowią już interesującą "gwiazdę podwójną". Mam nadzieję, że autor się jej nie pozbędzie w dalszym ciągu cyklu przewidzianym podobno na 9 powieści.
W Stanach już się ukazała 6a część, a za pół roku przewidziana jest premiera 7ej, z niecierpliwością czekam na tłumaczenia.
Z oficjalnej strony autora można za darmo ściągnąć opowiadanie "Clan Rathskeller" i "Test of Mettle", niestety tylko w pdf-ie (jeszcze nie próbowałam konwersji pdf-a na mobi, a z ekranu czyta się beznadziejnie...). I dodatkowo przy przejściu ze strony Kevina Hearne'a do strony Amazona otrzymuje się "szeptane ceny" na "The Chapel Perilous" ($1,22), "Grimoire of the Lamb" i na "Two Ravens and One Crow" (po $2,99) - nie wiem, czy to stała oferta i czy na pewno tyle by ściągnęło z karty... Nie próbuję, bo aż tak biegła w angielskim nie jestem, wystarczy mi, że zmierzę się z opowiadaniami ;) Wszystkie te opowieści uzupełniają "Kroniki...".
"Kroniki Żelaznego Druida" to czytadło (zaliczane do urban fantasy) prima sort: mało wymagające, ale błyskotliwe, dynamiczne i zabawne, pozbawione zadęcia i sentymentalizmu, wciągające w barwnie opisany mityczny świat, który splata się z miejską szarzyzną. Polecam.
Kevin Hearne
Na psa urok
Raz wiedźmie śmierć
Między młotem a piorunem
Zbrodnia i Kojot
Kijem i mieczem
tłumaczenie: Maria Smulewska
Dom Wydawniczy Rebis
w wydaniu papierowym stron: 296 + 400 + 408 + 424 + 368
wtorek, 4 lutego 2014
i jeszcze zniżkę poproszę...
Prośba o rabat (bo kupuję dla 2 osób, bo kupiłem bilet w ubiegłym roku, bo jestem znajomym, znajomego waszego stałego klienta) podnosi mi ciśnienie w okolice apoplektyczne.
Pasażerowie tkwią w przkonaniu, że linie lotnicze płacą nieprawdopodobne wprost sumy za każdy wystawiony bilet lotniczy.
No to proszę bardzo. Wczoraj wystawiłam bilet za przeszło 11 tys. zł:
Niewtajemniczonym podpowiadam:
* total doc, czyli cena całego biletu: 11 552,33 zł
* tax, czyli wszystkie mityczne już podatki, opłaty paliwowe i lotniskowe: 2019,33 zł
* comm, to commission, czyli prowizja wypłacana przez linię lotniczą agentowi wystawiającemu bilet: 0,95 zł
Jeżeli bilet do Chicago w ostatniej promocji Lufthansy kosztuje powiedzmy ok. 1800 zł, z podstawą 314 zł, to za wystawienie takiego biletu agent dostaje 3 grosze.
Niedawno rozmawiałam z klientem, z którym na temat jego podróży korespondowałam przez 2 tygodnie. Wysłałam mu kilka, czy kilkanaście propozycji, pasażer zmieniał oczekiwania względem trasy i terminów. Kiedy przyszło do wpłaty, zażądał zniżki - odpowiedziałam, że i tak ma obniżoną opłatę transakcyjną do 100 zł (normalnie doliczyłabym 130), więc jeszcze dodatkowe 80 zł nie wchodzi w grę. Nie wiem jak długo byśmy się szarpali, gdyby nie to, że w końcu nie wytrzymałam: "za pana bilet linia lotnicza wypłaci nam 16 groszy". Bilet kosztował blisko 7 tys. Pasażer uwierzył... Ale miałam też takiego, który mi powiedział "bzdury mi pani opowiada", ale siedział przede mną, a jego 2 bilety były już wystawione, więc zobaczył: po 8 groszy prowizji za każdy...
Pasażerowie tkwią w przkonaniu, że linie lotnicze płacą nieprawdopodobne wprost sumy za każdy wystawiony bilet lotniczy.
No to proszę bardzo. Wczoraj wystawiłam bilet za przeszło 11 tys. zł:
Niewtajemniczonym podpowiadam:
* total doc, czyli cena całego biletu: 11 552,33 zł
* tax, czyli wszystkie mityczne już podatki, opłaty paliwowe i lotniskowe: 2019,33 zł
* comm, to commission, czyli prowizja wypłacana przez linię lotniczą agentowi wystawiającemu bilet: 0,95 zł
Jeżeli bilet do Chicago w ostatniej promocji Lufthansy kosztuje powiedzmy ok. 1800 zł, z podstawą 314 zł, to za wystawienie takiego biletu agent dostaje 3 grosze.
Niedawno rozmawiałam z klientem, z którym na temat jego podróży korespondowałam przez 2 tygodnie. Wysłałam mu kilka, czy kilkanaście propozycji, pasażer zmieniał oczekiwania względem trasy i terminów. Kiedy przyszło do wpłaty, zażądał zniżki - odpowiedziałam, że i tak ma obniżoną opłatę transakcyjną do 100 zł (normalnie doliczyłabym 130), więc jeszcze dodatkowe 80 zł nie wchodzi w grę. Nie wiem jak długo byśmy się szarpali, gdyby nie to, że w końcu nie wytrzymałam: "za pana bilet linia lotnicza wypłaci nam 16 groszy". Bilet kosztował blisko 7 tys. Pasażer uwierzył... Ale miałam też takiego, który mi powiedział "bzdury mi pani opowiada", ale siedział przede mną, a jego 2 bilety były już wystawione, więc zobaczył: po 8 groszy prowizji za każdy...
Subskrybuj:
Posty (Atom)