Córka wykorzystuje czytnik w sposób skandaliczny: bezczelnie czyta na lekcjach udając, że tak naprawdę wcale tego nie robi. Jest jej wygodnie, kartek nie trzeba przewracać, nie szeleści, mały, podręczny i nie świeci... A matma leży... OK może nie leży, ale to wkurzające, że lekcja jest tak nudna i mało absorbująca, że młoda może sobie poczytać, zamiast się zająć równaniami, kolejnością działań, przekształceniami i co tam jeszcze w tej gimbazie jest.
Czytnik stał się dla młodej obiektem pożądania, kiedy zobaczyła jak tata wygodnie sobie na nim czyta. Ponieważ nie wchodziło w grę, żeby pożyczali sobie kindelka (okazuje się, że to urządzenie niemal tak osobiste jak komórka czy szczoteczka do zębów), Córka uruchomiła zaskórniaki i nabyła sobie Paperwhite'a, bo oczywiście gadżeciarsko musiała mieć najlepszego ;-). Inwestycja fajna, młoda czyta bardzo dużo, plecak ma ciężki, więc lekkie urządzenie zdaje egzamin.
Zdaje egzamin z innego jeszcze powodu - całkiem sporo lektur jest w domenie publicznej, można je bezpłatnie ściągnąć nawet w środku nocy w obliczu wyczerpania zapasów szkolnej biblioteki. Niestety okazuje się, że z czytnikiem trudno pracuje się na lekcji, kiedy większość klasy ma jakieś tam ściśle określone wydanie, a nauczycielka posługuje się numerami stron. "Krzyżaków" być może młoda przeczyta na kindle'u, ale do szkoły pewnie będzie tachać moje zabytkowe piękne wydanie w twardej oprawie.
W kontekście ciężaru szkolnego plecaka żywo interesują mnie podręczniki w wersji elektronicznej. Właśnie pobrałam (dzięki informacji oczywiście w Świecie czytników) serię podręczników "Teraz biologia", będę je musiała przejrzeć i wrzucić młodej - może skorzysta.
Idea elektronicznych podręczników jest jednak dla mnie ciągle jeszcze dość wątpliwa. Fakt, że młodzi otaczają się, czy chcą się otaczać, gadżetami, a najskuteczniejszy jest dla nich krótki, sms-owy, czy wizualny przekaz informacji. Córka jednakże, trochę może pod przymusem, zaczęła korzystać ze sprawdzonych przez nas sposobów uczenia się: notatek na marginesach i zakreślania co ważniejszych informacji (poza tym stosuje też inne techniki, ale nie wykraczajmy poza podręczniki). Skutek jest taki, że de facto każdego roku muszę kupować nowe podręczniki, a poza tym podręczniki Córki są już tak przeżute i wymemłane po roku używania, że nawet nie nadają się do oddania, że o odsprzedaży nie wspomnę. W ten sposób e-podręcznika używać się nie da.
Niedawno słyszałam wypowiedź pani minister edukacji jak bardzo jest zdeterminowana, żeby pojawił się podręcznik elektroniczny, a jak szkoła nie będzie miała warunków do pracy z nim on line, to przynajmniej musi mieć pdf-a I tu mnie strzeliło. Co za jakiś pomysł idiotyczny. Jeżeli ma być to e-podręcznik do pracy przy komputerze, to niechże będzie multimedialny, z wmontowanymi obrazami, dźwiękami, ćwiczeniami. Jeżeli ma to być pdf, to lepiej niech ministerstwo się w łepek pooknie, przeanalizuje wyniki badań nad efektywnością pracy z tekstem ciągłym i daruje sobie strzelanie takimi pomysłami, bo trafi w płot. Pierwsze, co rozsądny rodzic zrobi z pdf-em, to go wydrukuje, a potem się wścieknie, bo wydrukowanie podręcznika w domu może się okazać droższe i bardziej kłopotliwe niż kupienie go zwyczajnie w księgarni.
Póki co e-podręczniki traktowałabym ciągle jeszcze pomocniczo. Chętnie kupiłabym w pakiecie razem z tradycyjnym podręcznikiem: niech po nim dzieciak pisze, rysuje, cokolwiek, co ułatwi przyswajanie wiedzy, a na czytniku niech nosi do szkoły i korzysta w czasie lekcji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz