Rozwalił mnie dzisiejszy spam:
Troszkę ocenzurowałam obrazek, chociaż właściwie, to tak obciachowa "reklama", że rzeczona firma powinna się spłonić nieco, ale, kurczę, nawet wtedy nazwa zapada w pamięć i staje się rozpoznawalna.
Jeśli wymyślił to marketingowiec, to współczuję braku inwencji: "Zakład pogrzebowy... Sprawdź naszą ofertę" jeszcze ujdzie w porównaniu z tekstem: "szlachetnie przypominaja zakład pogrzebowy". "Szlachetnie przypomina"?!
czwartek, 31 października 2013
Gra Endera
Znowu przedpremierowo (dzięki za 2 bilety w cenie 1)...
Zacznę od tego: film mi się podobał. Podobały mi się efekty (tylko czemu nie w 3D?!): treningi w sali pozbawionej grawitacji, kosmiczne bitwy i podróże, wizualizacje planet... i Harrison Ford, a jeszcze bardziej Ben Kingsley z tatuażami na twarzy i z przedziwną wymową. Podobała mi się muzyka Steva Jablonsky'ego, choć coraz częściej odnoszę wrażenie, że w kolejnych filmach, kolejne sountracki kolejnych kompozytorów są coraz bardziej do siebie podobne.
Mimo to nie uważam "Gry Endera" za dobry film. Moi skomentowali, że nie było w nim emocji, nie było głębi, nie było rozwoju. Faktycznie Ender pojawił się jako gotowy (pół)produkt na dowódcę i taki pozostał do końca filmu. Tymczasem książkowy Ender zaczął naukę jako bodaj sześciolatek, szkolenie skończył mając 11 lat. To spora rozpiętość czasu, szczególnie, kiedy mówi się o dziecku: 6-latka i 11-latka dzieli przepaść pod każdym względem: mentalnym, intelektualnym, społecznym, fizycznym, emocjonalnym... Asa Butterfield ma dziś 16 lat. Może z takim dzieciakiem jest łatwiej pracować, może więcej łapie, w końcu może łatwiej trafić do widza, bo to jednak nie jest film dla maluszków (nawet jeśli zabicie kolegi zastąpi się ciężkim pobiciem). Starszy Ender to również możliwość zasugerowania romansu z Petrą, co może rozszerzyć target o dziewczęta. Że przy okazji zmarnowana została ciekawa relacja między Enderem a rodzeństwem, nieważne...
Jak powiedział mój mąż: Dodano do gara po szczypcie różnych oderwanych wątków i wyszła z tego potrawa bezsmakowa zupełnie. Ja dodam: ale ładna. Bo w warstwie wizualnej film jest po prostu ładny.
Książka Orsona Scotta Carda jest absolutną klasyka gatunku; to wielowymiarowa opowieść z szokującym zakończeniem. Pokazuje ewolucję dziecka, przystosowanie do radzenia sobie w różnych społecznościach, stawianie czoła najgorszym frustracjom, lękom, zrządzeniom losu i wygenerowanym na własne życzenie problemom, a wszystko z potencjalną wojną z całkowicie obcą i niezrozumiałą rasą w tle. Całość podana jest sprawnie i wciągająco. Właściwie, czemu "Gra Endera" nie jest lekturą? Obecne dzieciaki wirtualnej rzeczywistości mogłaby czegoś nauczyć.
Nie dziwi, że Card tak długo wstrzymywał ekranizację, ale dlaczego ustąpił teraz? Nie wydaje mi się, żeby możliwości kina w zakresie efektów specjalnych zostały wykorzystane w pełni. W każdym razie nazwisko autora pojawia się w gronie producentów, co sugeruje, że zaaprobował on płaską interpretację swojego dzieła.
Gra Endera
Ender's Game
2013, USA
Premiery kinowe:
Polska : 31 październik 2013
USA : 01 listopad 2013
Świat : 24 październik 2013
reżyseria: Gavin Hood
scenariusz: Gavin Hood
muzyka: Steve Jablonsky
zdjęcia: Donald McAlpine
obsada:
Asa Butterfield - Ender Wiggin
Harrison Ford (I) - Pułkownik Hyrum Graff
Abigail Breslin - Valentine Wiggin
Ben Kingsley - Mazer Rackham
Hailee Steinfeld - Petra Arkanian
Nonso Anozie - Sierżant Dap
Viola Davis - Major Gwen Anderson
Moises Arias - Bonzo
Aramis Knight - Bean
Andrea Powell - Theresa Wiggin
Zacznę od tego: film mi się podobał. Podobały mi się efekty (tylko czemu nie w 3D?!): treningi w sali pozbawionej grawitacji, kosmiczne bitwy i podróże, wizualizacje planet... i Harrison Ford, a jeszcze bardziej Ben Kingsley z tatuażami na twarzy i z przedziwną wymową. Podobała mi się muzyka Steva Jablonsky'ego, choć coraz częściej odnoszę wrażenie, że w kolejnych filmach, kolejne sountracki kolejnych kompozytorów są coraz bardziej do siebie podobne.
Mimo to nie uważam "Gry Endera" za dobry film. Moi skomentowali, że nie było w nim emocji, nie było głębi, nie było rozwoju. Faktycznie Ender pojawił się jako gotowy (pół)produkt na dowódcę i taki pozostał do końca filmu. Tymczasem książkowy Ender zaczął naukę jako bodaj sześciolatek, szkolenie skończył mając 11 lat. To spora rozpiętość czasu, szczególnie, kiedy mówi się o dziecku: 6-latka i 11-latka dzieli przepaść pod każdym względem: mentalnym, intelektualnym, społecznym, fizycznym, emocjonalnym... Asa Butterfield ma dziś 16 lat. Może z takim dzieciakiem jest łatwiej pracować, może więcej łapie, w końcu może łatwiej trafić do widza, bo to jednak nie jest film dla maluszków (nawet jeśli zabicie kolegi zastąpi się ciężkim pobiciem). Starszy Ender to również możliwość zasugerowania romansu z Petrą, co może rozszerzyć target o dziewczęta. Że przy okazji zmarnowana została ciekawa relacja między Enderem a rodzeństwem, nieważne...
Jak powiedział mój mąż: Dodano do gara po szczypcie różnych oderwanych wątków i wyszła z tego potrawa bezsmakowa zupełnie. Ja dodam: ale ładna. Bo w warstwie wizualnej film jest po prostu ładny.
Książka Orsona Scotta Carda jest absolutną klasyka gatunku; to wielowymiarowa opowieść z szokującym zakończeniem. Pokazuje ewolucję dziecka, przystosowanie do radzenia sobie w różnych społecznościach, stawianie czoła najgorszym frustracjom, lękom, zrządzeniom losu i wygenerowanym na własne życzenie problemom, a wszystko z potencjalną wojną z całkowicie obcą i niezrozumiałą rasą w tle. Całość podana jest sprawnie i wciągająco. Właściwie, czemu "Gra Endera" nie jest lekturą? Obecne dzieciaki wirtualnej rzeczywistości mogłaby czegoś nauczyć.
Nie dziwi, że Card tak długo wstrzymywał ekranizację, ale dlaczego ustąpił teraz? Nie wydaje mi się, żeby możliwości kina w zakresie efektów specjalnych zostały wykorzystane w pełni. W każdym razie nazwisko autora pojawia się w gronie producentów, co sugeruje, że zaaprobował on płaską interpretację swojego dzieła.
Gra Endera
Ender's Game
2013, USA
Premiery kinowe:
Polska : 31 październik 2013
USA : 01 listopad 2013
Świat : 24 październik 2013
reżyseria: Gavin Hood
scenariusz: Gavin Hood
muzyka: Steve Jablonsky
zdjęcia: Donald McAlpine
obsada:
Asa Butterfield - Ender Wiggin
Harrison Ford (I) - Pułkownik Hyrum Graff
Abigail Breslin - Valentine Wiggin
Ben Kingsley - Mazer Rackham
Hailee Steinfeld - Petra Arkanian
Nonso Anozie - Sierżant Dap
Viola Davis - Major Gwen Anderson
Moises Arias - Bonzo
Aramis Knight - Bean
Andrea Powell - Theresa Wiggin
wtorek, 29 października 2013
Phoenix i Kazanecki
Przesadziłam z industrialnością płyty "Skyworld". "Winterspell" przypomina mi miejscami tańce dworskie, bo ja wiem, XVI-wieczne może. W "Blackheart" urocze smyczki, słodkie i słoneczne jak z irlandzkich klimatów.
Zastopowało mnie "Realm of Power".
Czy ktoś pamięta serial "Czrne chmury", dzielnego Krzysztofa Dowgirda galopującego na swoim rumaku? Ha! I to była muzyka, dla której warto było po raz kolejny zobaczyć czołówkę przynajmniej do momentu pojawienia się Starosteckiej.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w "Realm of Power" Phoenixa pobrzmiewają nutki "Czarnych chmur" Waldemara Kazaneckiego. To podobne brzmienia charakterystyczne teraz dla "trailer music" czy "epic music".
Zastopowało mnie "Realm of Power".
Czy ktoś pamięta serial "Czrne chmury", dzielnego Krzysztofa Dowgirda galopującego na swoim rumaku? Ha! I to była muzyka, dla której warto było po raz kolejny zobaczyć czołówkę przynajmniej do momentu pojawienia się Starosteckiej.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w "Realm of Power" Phoenixa pobrzmiewają nutki "Czarnych chmur" Waldemara Kazaneckiego. To podobne brzmienia charakterystyczne teraz dla "trailer music" czy "epic music".
poniedziałek, 28 października 2013
biletów liczenie...
Nie mogę pozbierać się po zmianie czasu. Chyba nie tylko ja, bo (prawie) nikt nie pisze, nie dzwoni...
W piątek szukając prostego połączenia z Warszawy do Zurichu zabawiłam się w porównanie cen biletów. Podróż dokładnie w tych samych terminach 22 - 30 stycznia. W pierwszej wersji nasz LOT, w drugiej szwajcarski Swiss. Bystre oko szybko spostrzeże, że przeloty są dokładnie o tych samych godzinach. Nie żeby skrzydło w skrzydło startowały z Okęcia 2 samoloty do Zurichu. Samolot jest jeden, akurat Swissa - dla uproszczenia, bo mógłby to być jeszcze Helvetic, ale kto by tam go znał ;) A kalkulacja wygląda tak:
I teraz najprostsze porównanie - czyli różnica w cenie całego biletu (zaznaczone na czerwono) blisko 100 zł. Czemu? A no po analizie ceny okazuje się, że LOT ma o 150 zł wyższą taryfę (czyli podstawę biletu) - zaznaczona jest na turkusowo. OK, Swiss chce za ten przelot 100 zł, LOT bierze 150 zł i jest gites, ale przecież różnica w cenie biletu to 90 zł... To przyjrzyjmy się tajemniczej opłacie YQ: to znana wszystkim opłata paliwowa. Wygląda na to, że LOT kupuje paliwo zdecydowanie taniej. Albo może ma mniej miejsc w samolocie i średnio musi zapłacić za mniej litrów na głowę pasażera... Nie wiem...
Dzisiaj rzuciłam okiem na ceny przelotów do Paryża. LOT i Air France, każda linia własnym samolotem lata, za to bezpośrednio, można więc porównywać. I porównanie jest w rzeczy samej interesujące: różnica w podstawie biletu niewielka, zaledwie 46 zł na korzyść Francuzów, ale total, czyli całkowita cena biletu, jest zaskoczeniem, bo z jakiej racji bilet francuskich linii jest o przeszło 200 zł droższy od LOT-owskiego? Ano dlatego, że opłata paliwowa, u Air France'a zakodowana jako YR, to blisko 350 zł w porównaniu do niecałych 100 rodzimego przewoźnika. Ciekawostką jest to, że Air France do Paryża da się polecieć w cenie zbliżonej do LOT-u, ale przewoźnik nie zabierze naszego bagażu (zaznaczone na granatowo): pasażer leci za 51 zł w dwie strony, a jego bagaż za 167 zł. Ale śmieszne... A jeszcze śmieszniejsze jest to, że gdyby pasażer zechciał polecieć LOT-em z droższym, nierestrykcyjnym biletem, będzie musiał również więcej zapłacić za paliwo, prawie tyle samo, co lecąc francuskimi liniami:
A jakie cuda się dzieją przy przelotach transkontynentalnych, ale to już innym razem, bo czeka mnie szukanie biletów na Sri Lankę, albo do Birmy, albo...
W piątek szukając prostego połączenia z Warszawy do Zurichu zabawiłam się w porównanie cen biletów. Podróż dokładnie w tych samych terminach 22 - 30 stycznia. W pierwszej wersji nasz LOT, w drugiej szwajcarski Swiss. Bystre oko szybko spostrzeże, że przeloty są dokładnie o tych samych godzinach. Nie żeby skrzydło w skrzydło startowały z Okęcia 2 samoloty do Zurichu. Samolot jest jeden, akurat Swissa - dla uproszczenia, bo mógłby to być jeszcze Helvetic, ale kto by tam go znał ;) A kalkulacja wygląda tak:
I teraz najprostsze porównanie - czyli różnica w cenie całego biletu (zaznaczone na czerwono) blisko 100 zł. Czemu? A no po analizie ceny okazuje się, że LOT ma o 150 zł wyższą taryfę (czyli podstawę biletu) - zaznaczona jest na turkusowo. OK, Swiss chce za ten przelot 100 zł, LOT bierze 150 zł i jest gites, ale przecież różnica w cenie biletu to 90 zł... To przyjrzyjmy się tajemniczej opłacie YQ: to znana wszystkim opłata paliwowa. Wygląda na to, że LOT kupuje paliwo zdecydowanie taniej. Albo może ma mniej miejsc w samolocie i średnio musi zapłacić za mniej litrów na głowę pasażera... Nie wiem...
Dzisiaj rzuciłam okiem na ceny przelotów do Paryża. LOT i Air France, każda linia własnym samolotem lata, za to bezpośrednio, można więc porównywać. I porównanie jest w rzeczy samej interesujące: różnica w podstawie biletu niewielka, zaledwie 46 zł na korzyść Francuzów, ale total, czyli całkowita cena biletu, jest zaskoczeniem, bo z jakiej racji bilet francuskich linii jest o przeszło 200 zł droższy od LOT-owskiego? Ano dlatego, że opłata paliwowa, u Air France'a zakodowana jako YR, to blisko 350 zł w porównaniu do niecałych 100 rodzimego przewoźnika. Ciekawostką jest to, że Air France do Paryża da się polecieć w cenie zbliżonej do LOT-u, ale przewoźnik nie zabierze naszego bagażu (zaznaczone na granatowo): pasażer leci za 51 zł w dwie strony, a jego bagaż za 167 zł. Ale śmieszne... A jeszcze śmieszniejsze jest to, że gdyby pasażer zechciał polecieć LOT-em z droższym, nierestrykcyjnym biletem, będzie musiał również więcej zapłacić za paliwo, prawie tyle samo, co lecąc francuskimi liniami:
A jakie cuda się dzieją przy przelotach transkontynentalnych, ale to już innym razem, bo czeka mnie szukanie biletów na Sri Lankę, albo do Birmy, albo...
sobota, 26 października 2013
e-booki, audiobooki...
W szale e-bookowania przeczytałam sobie dzisiaj krótki i właściwie mało interesujący artykulik na stronie pokazanej mi przez Córkę. Artykuł na lubimyczytać.pl "Książka tradycyjna kontra elektroniczna" dotyczył nie tyle książek elektronicznych, co audiobooków i wydaje mi się, że autor troszkę pogubił się w pojęciach i porównaniach. Pod artykułem natomiast rozegrała się natychmiast bitwa słowna. Pojawiały się opinie, że tylko z papieru czyta się naprawdę. O ile podział między czytelnikami a e-czytelnikami nie jest już chyba tak wielki, o tyle są tacy, którzy audiobooki są skłonni odsądzać od czci i wiary, a ich słuchaczy traktować jak cofające się w rozwoju prymitywne istoty.
Nie jestem fanką audiobooków. Przeczytałam w ten sposób "Księżniczkę z lodu" i niewiele do mnie docierało z treści. Jak większość ludzi, jestem wzrokowcem i słowo napisane przyswajam skuteczniej. Jednak nawet przy dominującym odsetku takich ja, są jeszcze słuchowcy i kinestetycy. Ze słuchowcem wiadomo: usłyszy, przyswoi i pewnie zapamięta. Kinestetyk ma gorzej, ale wyobraźmy sobie słuchanie audiobooka w czasie treningu, mycia podłogi, szorowania garów czy prasowania.
Przy okazji natknęłam się na fajną porównywarkę cen e-booków upolujebooka.pl. Nie wiem, na ile są aktualizowane ceny, jak często, co przy codziennie zmienianych promocjach ma znaczenie, ale wygląda ładniutko. Co ciekawe w niej również nie jest uwzględniony empik.com
Nie jestem fanką audiobooków. Przeczytałam w ten sposób "Księżniczkę z lodu" i niewiele do mnie docierało z treści. Jak większość ludzi, jestem wzrokowcem i słowo napisane przyswajam skuteczniej. Jednak nawet przy dominującym odsetku takich ja, są jeszcze słuchowcy i kinestetycy. Ze słuchowcem wiadomo: usłyszy, przyswoi i pewnie zapamięta. Kinestetyk ma gorzej, ale wyobraźmy sobie słuchanie audiobooka w czasie treningu, mycia podłogi, szorowania garów czy prasowania.
Przy okazji natknęłam się na fajną porównywarkę cen e-booków upolujebooka.pl. Nie wiem, na ile są aktualizowane ceny, jak często, co przy codziennie zmienianych promocjach ma znaczenie, ale wygląda ładniutko. Co ciekawe w niej również nie jest uwzględniony empik.com
Literatura nie mięso...
"Literatura nie mięso, nie zepsuje się przez tydzień. Ani przez pół roku. Ba, niekiedy i 2000 lat wytrzymuje."
wujo444 w komentarzach w "Świecie czytników"
wujo444 w komentarzach w "Świecie czytników"
piątek, 25 października 2013
Two Steps From Hell
Muzyka stosownie epicka, podniosła i silna. Pewnie coś takiego komponowałby dziś Wagner ;) Płyty ściągnięte ze Stanów, bo oczywiście nie ma ich w naszej dystrybucji. Jedno pudełko nie przeżyło przeprawy przez ocean, drugie doznało nieznacznych tylko obrażeń. Na szczęście płyty, nówki, nietknięte. Ale wreszcie je mam, po długich podchodach i wyczekiwaniu na normalniejszą cenę.
Two Steps from Hell to Thomas Bergersen i Nick Phoenix, kompozytorzy specjalizujący się w podkładach muzycznych do trailerów i gier. Generalnie sporo w tym patosu: emocjonalne smyczki, mocarne chóry...
"Invincible" słuchałam już w sieci nie raz. Każdy utwór to przejazd zwycięskiej konnicy lub maszerującej ku chwale piechoty ;) Na muzykę zwróciłam uwagę w czasie Euro 2012: wybiegającym na murawę zawodnikom towarzyszył utwór "Heart of Courage":
Po odsłuchaniu albumu byłam nieco rozczarowana. Wydaje mi się, że nagraniu brakuje głębi, ale może trzeba tego posłuchać na innym sprzęcie. Lampy się nie sprawdziły.
Ze "Skyworld" zdążyłam posłuchać tylko 3ech utworów, zanim wróciła Rodzina i stwierdziła, że to nie ich klimaty.
W warstwie muzycznej płyta wydaje mi się bogatsza, troszkę bardziej industrialna niż średniowieczna, ale to może sugestywne oddziaływanie okładki. Rewelacyjnie brzmiały kakofonie w pierwszym utworze, fantastyczny chór otwiera drugi. Na tranzystorach zabrzmiało naprawdę bogato i z mocą.
Z całą pewnością jest to "must-have" dla wielbicieli trailer music.
Two Steps from Hell to Thomas Bergersen i Nick Phoenix, kompozytorzy specjalizujący się w podkładach muzycznych do trailerów i gier. Generalnie sporo w tym patosu: emocjonalne smyczki, mocarne chóry...
"Invincible" słuchałam już w sieci nie raz. Każdy utwór to przejazd zwycięskiej konnicy lub maszerującej ku chwale piechoty ;) Na muzykę zwróciłam uwagę w czasie Euro 2012: wybiegającym na murawę zawodnikom towarzyszył utwór "Heart of Courage":
Po odsłuchaniu albumu byłam nieco rozczarowana. Wydaje mi się, że nagraniu brakuje głębi, ale może trzeba tego posłuchać na innym sprzęcie. Lampy się nie sprawdziły.
Ze "Skyworld" zdążyłam posłuchać tylko 3ech utworów, zanim wróciła Rodzina i stwierdziła, że to nie ich klimaty.
W warstwie muzycznej płyta wydaje mi się bogatsza, troszkę bardziej industrialna niż średniowieczna, ale to może sugestywne oddziaływanie okładki. Rewelacyjnie brzmiały kakofonie w pierwszym utworze, fantastyczny chór otwiera drugi. Na tranzystorach zabrzmiało naprawdę bogato i z mocą.
Z całą pewnością jest to "must-have" dla wielbicieli trailer music.
czwartek, 24 października 2013
e-książki
Na pewno nie wszystkie książki znajdzie się w wersji elektronicznej, ale jest ich coraz więcej. I coraz mniej jest chyba wydawnictw, które pozostają wyłącznie przy wersjach papierowych. Nie szukałam nigdy książek specjalistycznych, więc generalnie rzecz dotyczy różnego rodzaju czytadeł.
Na początku wydawało mi się, że e-booki są prawie tak drogie jak wydania papierowe, jednak szybko się okazało, że promocji jest moc i nawet nowości można kupić w przyzwoitych cenach.
Jestem okropnym typkiem, który bez zniżki nie kupi niemal niczego, a już na pewno nie kupi książki w cenie okładkowej. Niestety nie mam nawyku korzystania z bibliotek - zawsze książki przetrzymywałam i musiałam się tłumaczyć, prosić, błagać, żeby choć troszkę karę zmniejszyli. Od znajomych boję się pożyczać, bo głupio jak się książka "nadpsuje" noszona w torebce i czytana byle gdzie. Poza tym czasem takie książki nie wracają już do właścicieli. {Remek, stale mam Twojego Marka Aureliusza... A gdzie się podziały moje "W 80 dni dookoła świata", "Szósta klepka", "Ogniem i mieczem" z XVI-(bodaj)-tomowego wydania dzieł Sienkiewicza, "Wywiad w wampirem" (a nie, to chyba widziałam u Rodziny na półce, muszę przypomnieć, że to moje, Ola :-))?}
Polując na promocje, ograniczam moje chciejstwa (bo książek na półkach moc, jest co czytać, więc nie muszę się rzucać na nowości), choć czasem pozwalam sobie na szaleństwo i kupienie książki z zaledwie 10-procentowym rabatem (Camilleri'ego - jeśli bohaterem jest Montalbano, albo Krajewskiego - obojętnie z Mockiem, czy z Popielskim). Córka też miewa zachciewajki, a dziecku książki przezcież nie odmówię.
No dobra, pozostawmy narazie papier, wróćmy do e-papieru.
Mnóstwo książek, szczególnie klasyki, a więc i lektur jest do ściągnięcia zupełnie legalnie za darmo. Na pierwsze natknęłam się na www.bookini.pl ładnie uporządkowane w/g autorów. Ale najwięcej darmowych e-booków (głównie lektur) ściągnęłam z publio.pl Za właściwie każdą rejestrację w e-księgarni, również dostałam darmowe e-booki (choćby "Księżniczkę z lodu") albo kody rabatowe. Poza tym coraz częściej dostaję "darmowe próbki", czyli możliwość ściągnięcia np pierwszego rozdziału. Też fajna sprawa: zajrzeć do środka, żeby zdecydować, czy warto kupić... Oczywiście książki można też ściągać z chomika (eufemistycznie zwanym w świecie_czytników "gryzoniem"), ale to właściwie nielegalne jest. Poza tym zastanawiam się, czy zawsze są to oficjalne tłumaczenia. Widziałam również fatalnie skonwertowane wersje - zapewne jakiś ocr bez poprawek przerobiony na plik mobi (jakie formaty łyka Kindle, poczytajcie sobie w świecie czytników, ja po prostu ściągam mobi, azw, prc).
Szukając konkretnych książek warto skorzystać z wyszukiwarki (oczywiście znów świat_czytników), po pierwsze sprawdzimy, czy książka jest dostępna w wersji elektronicznej, po drugie, gdzie jest najtańsza. Zdarza się, że książka najtańsza jest w empik.com - ta platforma nie jest w ogóle uwzględniana w świecie czytników, więc i po promocje trzeba zaglądać samemu (np. odkryłam niedawno, że empik.com co 72 godziny wypuszcza książkę za 9,90 zł). Jeszcze nie badałam jak jest na stronach wydawnictw. Nasza Księgarnia i Prószyński mają na swoich stronach e-booki, nie wiem jak z cenami. Książki Znaku są dostępne właściwie tylko w Woblinku, a prasa w Nexto.
Codzienne zestawienie promocji oczywiście w świecie czytników :-D nie trzeba ganiać po wszystkich sklepach i można sobie zebrać niezłą biblioteczkę na codzienne czytanie, wakacyjny wyjazd, czy emeryturę.
Ostatnio w świecie czytników śledzę również komentarze. Wczoraj zainicjowana została ciekawa dyskusja o fantastyce w ogóle i interpretacjach literatury, przy okazji informacji o możliwości ściągnięcia za darmo "Czasu fantastyki" (co oczywiście uczyniłam od razu). W komentarzach poruszane są aspekty prawne zarządzania plikami książkowymi, kwestie praw autorskich i praw użytkowników do nabytego produktu (właściwie w przypadku e-booków mówi się o usłudze).
Kończę narazie, właśnie wypatrzyłam jednodniowe promo w woblinku, więc pewnie jeszcze trochę czasu zmarnuję na grzebanie w sieci. Muszę już zacząć się uodparniać na e-promocje... W Publio pewnie znowu będzie kalendarz adwentowy, teraz w Nexto codzienna promocja jednego tytułu, a lista naszych różnych chciejstw książkowych wielka. Poza tym to taki fajny sposób na zdigitalizowanie zbiorów i odzyskanie trochę przestrzeni na półkach.
Na początku wydawało mi się, że e-booki są prawie tak drogie jak wydania papierowe, jednak szybko się okazało, że promocji jest moc i nawet nowości można kupić w przyzwoitych cenach.
Jestem okropnym typkiem, który bez zniżki nie kupi niemal niczego, a już na pewno nie kupi książki w cenie okładkowej. Niestety nie mam nawyku korzystania z bibliotek - zawsze książki przetrzymywałam i musiałam się tłumaczyć, prosić, błagać, żeby choć troszkę karę zmniejszyli. Od znajomych boję się pożyczać, bo głupio jak się książka "nadpsuje" noszona w torebce i czytana byle gdzie. Poza tym czasem takie książki nie wracają już do właścicieli. {Remek, stale mam Twojego Marka Aureliusza... A gdzie się podziały moje "W 80 dni dookoła świata", "Szósta klepka", "Ogniem i mieczem" z XVI-(bodaj)-tomowego wydania dzieł Sienkiewicza, "Wywiad w wampirem" (a nie, to chyba widziałam u Rodziny na półce, muszę przypomnieć, że to moje, Ola :-))?}
Polując na promocje, ograniczam moje chciejstwa (bo książek na półkach moc, jest co czytać, więc nie muszę się rzucać na nowości), choć czasem pozwalam sobie na szaleństwo i kupienie książki z zaledwie 10-procentowym rabatem (Camilleri'ego - jeśli bohaterem jest Montalbano, albo Krajewskiego - obojętnie z Mockiem, czy z Popielskim). Córka też miewa zachciewajki, a dziecku książki przezcież nie odmówię.
No dobra, pozostawmy narazie papier, wróćmy do e-papieru.
Mnóstwo książek, szczególnie klasyki, a więc i lektur jest do ściągnięcia zupełnie legalnie za darmo. Na pierwsze natknęłam się na www.bookini.pl ładnie uporządkowane w/g autorów. Ale najwięcej darmowych e-booków (głównie lektur) ściągnęłam z publio.pl Za właściwie każdą rejestrację w e-księgarni, również dostałam darmowe e-booki (choćby "Księżniczkę z lodu") albo kody rabatowe. Poza tym coraz częściej dostaję "darmowe próbki", czyli możliwość ściągnięcia np pierwszego rozdziału. Też fajna sprawa: zajrzeć do środka, żeby zdecydować, czy warto kupić... Oczywiście książki można też ściągać z chomika (eufemistycznie zwanym w świecie_czytników "gryzoniem"), ale to właściwie nielegalne jest. Poza tym zastanawiam się, czy zawsze są to oficjalne tłumaczenia. Widziałam również fatalnie skonwertowane wersje - zapewne jakiś ocr bez poprawek przerobiony na plik mobi (jakie formaty łyka Kindle, poczytajcie sobie w świecie czytników, ja po prostu ściągam mobi, azw, prc).
Szukając konkretnych książek warto skorzystać z wyszukiwarki (oczywiście znów świat_czytników), po pierwsze sprawdzimy, czy książka jest dostępna w wersji elektronicznej, po drugie, gdzie jest najtańsza. Zdarza się, że książka najtańsza jest w empik.com - ta platforma nie jest w ogóle uwzględniana w świecie czytników, więc i po promocje trzeba zaglądać samemu (np. odkryłam niedawno, że empik.com co 72 godziny wypuszcza książkę za 9,90 zł). Jeszcze nie badałam jak jest na stronach wydawnictw. Nasza Księgarnia i Prószyński mają na swoich stronach e-booki, nie wiem jak z cenami. Książki Znaku są dostępne właściwie tylko w Woblinku, a prasa w Nexto.
Codzienne zestawienie promocji oczywiście w świecie czytników :-D nie trzeba ganiać po wszystkich sklepach i można sobie zebrać niezłą biblioteczkę na codzienne czytanie, wakacyjny wyjazd, czy emeryturę.
Ostatnio w świecie czytników śledzę również komentarze. Wczoraj zainicjowana została ciekawa dyskusja o fantastyce w ogóle i interpretacjach literatury, przy okazji informacji o możliwości ściągnięcia za darmo "Czasu fantastyki" (co oczywiście uczyniłam od razu). W komentarzach poruszane są aspekty prawne zarządzania plikami książkowymi, kwestie praw autorskich i praw użytkowników do nabytego produktu (właściwie w przypadku e-booków mówi się o usłudze).
Kończę narazie, właśnie wypatrzyłam jednodniowe promo w woblinku, więc pewnie jeszcze trochę czasu zmarnuję na grzebanie w sieci. Muszę już zacząć się uodparniać na e-promocje... W Publio pewnie znowu będzie kalendarz adwentowy, teraz w Nexto codzienna promocja jednego tytułu, a lista naszych różnych chciejstw książkowych wielka. Poza tym to taki fajny sposób na zdigitalizowanie zbiorów i odzyskanie trochę przestrzeni na półkach.
środa, 23 października 2013
o czytnikach
Po pierwsze: koniecznie e-papier. Nie męczy oczu. Baterie starczają na baaardzo długo. Najbardziej przypomina prawdziwą książkę.
Dla kontrastu: tablet trzeba ładować co chwilę (patrząc na smartfony - co drugi, trzeci dzień, niektóre codziennie). Świeci toto po oczach niemiłosiernie - siedzicie przed komputerami, więc wiecie jak jest. Kolor owszem ma, ale czy dla powieści jest to istotne?
Po drugie: wycofuję się z PocketBooka 623 Lux Touch. Parametry ma świetne, wydaje się, że lepsze od Paperwhite'a. Podoba mi się jego dualizm, czyli i przyciski i dotyk. Już mówiłam o e-papierze: jednak nieco gorszy od Kindla, ale to go nie dyskredytuje. Natomiast różnica w czasach uruchamiania owszem: jest powalająca. Podczas gdy Paperwhite jest gotowy do czytania właściwie w momencie otworzenia okładki (tej sprytnej z magnesikiem), a Kindle 5ka w kilka sekund od włączenia, o tyle PocketBook 623 ładuje się, ładuje... i ładuje... i klepsydra jeszcze... i strona startowa... ładuje się... Kindle widzę w akcji codziennie, Touch Luxa sprawdziłam sobie w Empiku... Jeśli mi ktoś da, to wezmę i się szalenie ucieszę, ale jeśli mam kupić, to wybieram Kindle'a, bo w czytniku fajne jest to, że można go wyjąć w każdej chwili i poczytać, a jeśli ma się 3 minuty, szkoda marnować 1,5ej na uruchomienie czytadła.
Po trzecie: czytników jest mnóstwo: Onyxy, Kobo, Nooki i trochę różnych no-name'ów. Niektóre nawet z pearlem. Niektóre podobno świetne, niektóre bez oficjalnej dystrybucji w PL. Postanowiłam nie zawracać sobie nimi głowy. Kundelki się spisują, więc po co szukać dalej?
Po czwarte: jeżeli już Kindle, to który? Powiem szczerze, że najchętniej widziałabym coś pomiędzy 5ką a PW. Kindle Classic jest koszmarem, jeżeli trzeba coś na nim zapisać, zalogować, dodadać komentarz, ale przyciski działają sprawnie, strony odświeżają się szybko, bateria jest super wydajna. Złego słowa nie powiem. To czego mu brakuje, to światło. Faktycznie pod tym względem PW jest nie do pobicia. Niestety podświetlenia nie da się wyłączyć zupełnie, wprawdzie kartka jest bielsza, ale wydaje mi się, że bateria jednak trzyma krócej. Ekran jest bardzo czuły, odświeżanie bez zarzutu, ale przycisków jednak mnie osobiście brakuje. Przynajmniej home powinien zostać, ale i przekładanie kartek by nie zaszkodziło... czyli to co jest w PocketBooku ;-)
Po piąte: ceny. PW jeszcze za bardzo nie staniał. Wyszła nowa wersja, nieco poprawiona. Przy zakupach w PL troszkę obawiam się egzemplarzy z okresu, kiedy PW nie były jeszcze oficjalnie wysyłane do Polski - podobno było dużo zwrotów z powodu wyraźnie widocznych smug światła z diod, czyli nierównomiernego oświetlenia strony. Amazon to poprawił i do Polski w oficjalnej dystrybycji trafiły egzemplarze bez tego feleru. W PW Córki strona jest oświetlona równomiernie, ale na YouTubie łatwo zauważyć, co ludzi wkurzało. Więc osobiście nie rzucałabym się na wersje refurbished. Klasyczny Kindle jest dużo tańszy, za 350 zł można kupić wersję bez reklam (a tylko taka jest u nas legalna, więc uwaga na special offers, SO, wersje sponsorowane, czy wersje z reklamami, bo różnie je teraz opisują - one są tylko do dystrybucji w USA), ale niestety nie ma światełka i do czytania wieczorem potrzebna jest lampka (albo komórka w krytycznej sytuacji - sama widziałam jak Mąż w kinie, czekając na film, czytał swoją książeczkę przy świetle z ekranu komórki).
Po szóste: gdzie kupić? A bo ja wiem? Jedyną oficjalną drogą jest zamówienie z Amazonu. Ale jak się podolicza opłaty, VAT-y i transport, to ze 139 dolców robi się 200 za PW. Za tyle można kupić w PL, nie martwiąc się o przewalutowania i inne takie. Kombinuję zakup w Stanach, ale nie wiem, czy się uda... Nawet w Anglii jest taniej. Waterstones przysłał mi właśnie info, że Paperwhite'y kosztują u nich 89GBP (PW2 za to 109 GBP)... ech...
Po siódme: czytam sobie systematycznie Świat Czytników, a tam o Kindle'ach jest prawie wszystko. Polecam.
Dla kontrastu: tablet trzeba ładować co chwilę (patrząc na smartfony - co drugi, trzeci dzień, niektóre codziennie). Świeci toto po oczach niemiłosiernie - siedzicie przed komputerami, więc wiecie jak jest. Kolor owszem ma, ale czy dla powieści jest to istotne?
Po drugie: wycofuję się z PocketBooka 623 Lux Touch. Parametry ma świetne, wydaje się, że lepsze od Paperwhite'a. Podoba mi się jego dualizm, czyli i przyciski i dotyk. Już mówiłam o e-papierze: jednak nieco gorszy od Kindla, ale to go nie dyskredytuje. Natomiast różnica w czasach uruchamiania owszem: jest powalająca. Podczas gdy Paperwhite jest gotowy do czytania właściwie w momencie otworzenia okładki (tej sprytnej z magnesikiem), a Kindle 5ka w kilka sekund od włączenia, o tyle PocketBook 623 ładuje się, ładuje... i ładuje... i klepsydra jeszcze... i strona startowa... ładuje się... Kindle widzę w akcji codziennie, Touch Luxa sprawdziłam sobie w Empiku... Jeśli mi ktoś da, to wezmę i się szalenie ucieszę, ale jeśli mam kupić, to wybieram Kindle'a, bo w czytniku fajne jest to, że można go wyjąć w każdej chwili i poczytać, a jeśli ma się 3 minuty, szkoda marnować 1,5ej na uruchomienie czytadła.
Po trzecie: czytników jest mnóstwo: Onyxy, Kobo, Nooki i trochę różnych no-name'ów. Niektóre nawet z pearlem. Niektóre podobno świetne, niektóre bez oficjalnej dystrybucji w PL. Postanowiłam nie zawracać sobie nimi głowy. Kundelki się spisują, więc po co szukać dalej?
Po czwarte: jeżeli już Kindle, to który? Powiem szczerze, że najchętniej widziałabym coś pomiędzy 5ką a PW. Kindle Classic jest koszmarem, jeżeli trzeba coś na nim zapisać, zalogować, dodadać komentarz, ale przyciski działają sprawnie, strony odświeżają się szybko, bateria jest super wydajna. Złego słowa nie powiem. To czego mu brakuje, to światło. Faktycznie pod tym względem PW jest nie do pobicia. Niestety podświetlenia nie da się wyłączyć zupełnie, wprawdzie kartka jest bielsza, ale wydaje mi się, że bateria jednak trzyma krócej. Ekran jest bardzo czuły, odświeżanie bez zarzutu, ale przycisków jednak mnie osobiście brakuje. Przynajmniej home powinien zostać, ale i przekładanie kartek by nie zaszkodziło... czyli to co jest w PocketBooku ;-)
Po piąte: ceny. PW jeszcze za bardzo nie staniał. Wyszła nowa wersja, nieco poprawiona. Przy zakupach w PL troszkę obawiam się egzemplarzy z okresu, kiedy PW nie były jeszcze oficjalnie wysyłane do Polski - podobno było dużo zwrotów z powodu wyraźnie widocznych smug światła z diod, czyli nierównomiernego oświetlenia strony. Amazon to poprawił i do Polski w oficjalnej dystrybycji trafiły egzemplarze bez tego feleru. W PW Córki strona jest oświetlona równomiernie, ale na YouTubie łatwo zauważyć, co ludzi wkurzało. Więc osobiście nie rzucałabym się na wersje refurbished. Klasyczny Kindle jest dużo tańszy, za 350 zł można kupić wersję bez reklam (a tylko taka jest u nas legalna, więc uwaga na special offers, SO, wersje sponsorowane, czy wersje z reklamami, bo różnie je teraz opisują - one są tylko do dystrybucji w USA), ale niestety nie ma światełka i do czytania wieczorem potrzebna jest lampka (albo komórka w krytycznej sytuacji - sama widziałam jak Mąż w kinie, czekając na film, czytał swoją książeczkę przy świetle z ekranu komórki).
Po szóste: gdzie kupić? A bo ja wiem? Jedyną oficjalną drogą jest zamówienie z Amazonu. Ale jak się podolicza opłaty, VAT-y i transport, to ze 139 dolców robi się 200 za PW. Za tyle można kupić w PL, nie martwiąc się o przewalutowania i inne takie. Kombinuję zakup w Stanach, ale nie wiem, czy się uda... Nawet w Anglii jest taniej. Waterstones przysłał mi właśnie info, że Paperwhite'y kosztują u nich 89GBP (PW2 za to 109 GBP)... ech...
Po siódme: czytam sobie systematycznie Świat Czytników, a tam o Kindle'ach jest prawie wszystko. Polecam.
nowa fascynacja
Wędrowaliśmy sobie nad Odrą. Nic specjalnego: asfaltową drogą od kładki na Niskich Łąkach do HOW Rancho. Słoneczko przygrzewało, jesień śliczna, ale wokół już niewiele ciekawego do zobaczenia. Tematy bieżące omówione, nowe narazie do głowy nie przychodzą, wyciągnęli więc moi swoje elektroniczne zabawki i w kilka sekund zanurzyli się w lekturze. Córkę wessała "Gra Endera" (326 stron w wersji papierowej), Mąż przedziera się się przez "Starcie królów", czyli drugi tom "Gry o tron" (1022 strony w wersji papierowej). Cóż zrobić w takim towarzystwie? Czytać! Więc wydobyłam z eleganckiej damskiej torebeczki na 5 kilo ziemniaków moją książkę: 700 stron "Dziewczyny, która igrała z ogniem". Lekki wiaterek przewracał mi strony, zakładka zostawała gdzie nie potrzeba, a ręka mdlała od noszenia ryzy papieru... Przeczytałam kilka zdań, książka powędrowała do torebki.
Ta niedawna sytuacja pojawiła mi się przed oczami, kiedy czytałam artykuł oraz komentarze na jednej z moich ulubionych ostatnio stron: http://swiatczytnikow.pl/my-trzy-procent-niedlugo-trzydziesci/
Stopień zakindlenia naszej rodziny wyniósł 2/3 i już wiem, że i ja o czytnik się uśmiechnę. Kusząca jest możliwość czytania kiedybądź i gdziebądź. Książek i czytadeł na e-readery jest multum. Ceny, jak się okazuje, niższe od wydań papierowych i nawet specjalnie szukać nie trzeba. Lasów już tak nie szkoda, miejsc na półkach nie ubywa. Same korzyści.
Oczywiście jak się książeczka nie spodoba, to odsprzedać jej nie można, ale trudno. Z tymi papierowymi też ciężko bywa.
No i kwestia albumów. Te zdecydowanie odpowiadają mi na papierze. Szczególnie, że tablet jako czynik nie budzi mojego zaufania.
Zaczęło się od tego, że podobno grecką tradycją jest obdarowanie rodziców chrzestnych w podziękowaniu za to, że zechcieli zostać chrzestnymi. Prezent ma być solidny, na nasze warunki aż za solidny.
Mąż, chrzestny pół-Greka, się krygował, kombinował i migał, ale że tradycja rzecz święta, podpowiedziałam, że niezłym prezentem byłby czytnik e-booków, koniecznie z e-ink i to dobrym, więc Kindle. Pierwsze tego rodzaju urządzenia już się gdzieś w okolicy kręciły. E-papier zrobił na Mężu wrażenie, a możliwość ładowania urządzenia raz na 2 miesiące wzbudził podziw.
No i wpadłam. Sugerując model zdałam się na opinię męża córki kuzyna... eee... Rafała. W domu zapanował Kindlo-szał. Okazało się, że wreszcie Mąż znajduje czas na czytanie: w drodze do pracy, w czasie przerwy na kawę, w toalecie, w tramwaju, w samochodzie, na przystani, w kinie w oczekiwaniu na film... Córka pozazdrościła tacie tej swobody, wysupłała zbierane od dawna zaskórniaki, rodzina chojnie ją wspomogła, i że gadżeciara z Młodej okropna, zainwestowała w Paperwhite'a. Okazało się, że słusznie zrobiła.
A ja teraz czytam o czytnikach, śledzę e-bookowe promocje, elektroniczna biblioteczka rośnie aż miło i wszyscy w domku (oprócz mnie) pięknie e-czytają.
Ta niedawna sytuacja pojawiła mi się przed oczami, kiedy czytałam artykuł oraz komentarze na jednej z moich ulubionych ostatnio stron: http://swiatczytnikow.pl/my-trzy-procent-niedlugo-trzydziesci/
Stopień zakindlenia naszej rodziny wyniósł 2/3 i już wiem, że i ja o czytnik się uśmiechnę. Kusząca jest możliwość czytania kiedybądź i gdziebądź. Książek i czytadeł na e-readery jest multum. Ceny, jak się okazuje, niższe od wydań papierowych i nawet specjalnie szukać nie trzeba. Lasów już tak nie szkoda, miejsc na półkach nie ubywa. Same korzyści.
Oczywiście jak się książeczka nie spodoba, to odsprzedać jej nie można, ale trudno. Z tymi papierowymi też ciężko bywa.
No i kwestia albumów. Te zdecydowanie odpowiadają mi na papierze. Szczególnie, że tablet jako czynik nie budzi mojego zaufania.
Zaczęło się od tego, że podobno grecką tradycją jest obdarowanie rodziców chrzestnych w podziękowaniu za to, że zechcieli zostać chrzestnymi. Prezent ma być solidny, na nasze warunki aż za solidny.
Mąż, chrzestny pół-Greka, się krygował, kombinował i migał, ale że tradycja rzecz święta, podpowiedziałam, że niezłym prezentem byłby czytnik e-booków, koniecznie z e-ink i to dobrym, więc Kindle. Pierwsze tego rodzaju urządzenia już się gdzieś w okolicy kręciły. E-papier zrobił na Mężu wrażenie, a możliwość ładowania urządzenia raz na 2 miesiące wzbudził podziw.
No i wpadłam. Sugerując model zdałam się na opinię męża córki kuzyna... eee... Rafała. W domu zapanował Kindlo-szał. Okazało się, że wreszcie Mąż znajduje czas na czytanie: w drodze do pracy, w czasie przerwy na kawę, w toalecie, w tramwaju, w samochodzie, na przystani, w kinie w oczekiwaniu na film... Córka pozazdrościła tacie tej swobody, wysupłała zbierane od dawna zaskórniaki, rodzina chojnie ją wspomogła, i że gadżeciara z Młodej okropna, zainwestowała w Paperwhite'a. Okazało się, że słusznie zrobiła.
A ja teraz czytam o czytnikach, śledzę e-bookowe promocje, elektroniczna biblioteczka rośnie aż miło i wszyscy w domku (oprócz mnie) pięknie e-czytają.
wtorek, 22 października 2013
mniej optimistycznie...
myślę o pływaniu Córki...
Czasu zajmuje w cholerę, bo całe weekendy mijają nie wiadomo kiedy. Wkurza straszliwie, bo na przystani wszystko odbywa się powoli, dostojnie, w najwyższym stopniu rozmemłanie i nigdy na czas.
Mąż się piekli już nie o wyniki, tylko zaangażowanie znikome, właściwie żadne.
Do tego Córka niby lubi, ale pływać nie chce, ścigać się tym bardziej, a z drugiej strony omegi jej nie krecą.
Być może to ostatnie Córki pływanie. Poczekamy, zobaczymy.
Ale póki co w czasie Błękitnej Wstęgi Odry było ładnie. Trochę melancholijnie o poranku:
Drugiego dnia prawie plażowo:
Potem zakończenie sezonu i nawet drobny puchrek odebrany na HOW Rancho.
I jeszcze spacerek...
piątek, 18 października 2013
"Baba Yetu" Christopher Tin
Gry komputerowe to nie moje klimaty, ale w mam w domu dwójkę graczy. O ile gry Córki są muzycznie mało interesujące, to nie sposób nie zauważyć muzyki w grach Męża. Dziś króciutko: intro do Cywilizacji bodaj 4. Piosenka, a właściwie hymn słusznie nagradzany i niemożliwy do pominięcia.
Słowa ponadczasowe do docenienia, jeśli zna się swahili, albo pogrzebie w necie.
Idealnie trafia w moją sympatię do muzyki epickiej.
Szukając na YouTube oficjalnej wersji trafiłam na przyjemne wykonanie a cappella:
Idealnie trafia w moją sympatię do muzyki epickiej.
Szukając na YouTube oficjalnej wersji trafiłam na przyjemne wykonanie a cappella:
czwartek, 10 października 2013
Grawitacja
Do obejrzenia koniecznie w kinie i w 3D. Cudo!
Już jutro polska premiara.
W kosmosie toczy się rutynowa amerykańska misja naprawcza. Troje astronautów dokonuje napraw w przestrzeni kosmicznej, dwoje asekuruje ich z pokładu wahadłowca, oczywiście wszystkim towarzyszy głos z Houston. Jednocześnie w innej części Kosmosu na skutek zestrzelenia satelity, dochodzi do reakcji łańcuchowej, kolejnych wybuchów. Wahadłowiec i naprawiany teleskop trafiają pod ostrzał kosmicznych śmieci. Śmierci unika jedynie kosmiczna świeżynka dr Ryan Stone (Sandra Bullock) i dowódca misji, stary wyjadacz, Matt Kowalski (George Clooney). Rozpoczyna się dramatyczny powrót na Ziemię. Dramatyczny tym bardziej, że wahadłowiec został zniszczony... W Kosmosie nie ma grawitacji, nie ma ciśnienia, nie ma powietrza, nie ma życia... (jak informują nas twórcy na początku filmu).
Film jest rzeczywiście niezwykły. Widoki Ziemi zapierają dech w piersi. Zorza polarna, huragan, miasta roziskrzone milionami światełek, wschód Słońca. Cuda, jakie miało okazję oglądać tak niewielu ludzi.
Twórcy zadbali o szczegóły: uderza cisza. Bo Kosmos jest cichy. Fantastyczna jest scena, kiedy Stone chroni się w śluzie stacji kosmicznej: wraz z wypełnianiem pomieszczenia powietrzem zaczynają pojawiać się coraz gwałtowniejsze dźwięki. Albo odkręcanie śrub. Spodziewasz się warkotu wkrętarki, a słyszysz, czujesz tylko wibrację przenoszoną przez ciało.
Bez grawitacji łzy nie spływają po policzkach, przedmioty się unoszą, człowiek staje się zupełnie bezwładny, bezradny, bezwolny...
Nie wątpię, że w tej całkiem dopracowanej wizji znajdą się błędy (nie powiem nad czym sami dyskutowaliśmy, bo nie chcę zdradzać skromnej fabuły pozostającej na usługach efektów specjalnych). Znawcy tematu wytkną je nieubłaganie. Ale film się broni niezwykłą widowiskowością, szczególnie oglądany na wielkim ekranie w 3D.
Mnie również urzekła muzyka. W filmie tak idealnie dopasowuje się do obrazu, że niemal jej nie zauważyłam, ale w końcowej, obrzydliwie patetycznej scenie, nie sposób jej nie dostrzec. Piękna, miejscami nastrojowa, niekiedy dramatyczna, cudownie epicka. Napisy końcowe to był czas, w którym zdecydowałam, że soundtrack Stevena Price'a znajdzie się na mojej liście must-have.
A jednak nie powstrzymam się: Końcowa scena. Obrzydliwie patetyczna. Poczułam się jak w tych głupich sitcomach z publicznością, gdzie pokazuje się ludziom stosowne napisy: "śmiech", "uuuu" i nie wiem, co tam jeszcze. Tu było tak: "Uwaga! Teraz będzie symbolicznie i wzniośle o wspaniałości (amerykańskiego) człowieka, jego harcie, sile ducha i niezłomności. Wzruszamy się wszyscy do łez! Natychmiast!"
Grawitacja
Gravity
2013, USA, Wielka Brytania
Premiery kinowe:
Polska - 11 październik 2013
USA - 04 październik 2013
Świat - 28 sierpień 2013
reżyseria: Alfonso Cuarón
scenariusz: Alfonso Cuarón, Jonas Cuaron
muzyka: Steven Price
zdjęcia: Emmanuel Lubezki
obsada:
Sandra Bullock - Dr Ryan Stone
George Clooney - Matt Kowalski
Już jutro polska premiara.
W kosmosie toczy się rutynowa amerykańska misja naprawcza. Troje astronautów dokonuje napraw w przestrzeni kosmicznej, dwoje asekuruje ich z pokładu wahadłowca, oczywiście wszystkim towarzyszy głos z Houston. Jednocześnie w innej części Kosmosu na skutek zestrzelenia satelity, dochodzi do reakcji łańcuchowej, kolejnych wybuchów. Wahadłowiec i naprawiany teleskop trafiają pod ostrzał kosmicznych śmieci. Śmierci unika jedynie kosmiczna świeżynka dr Ryan Stone (Sandra Bullock) i dowódca misji, stary wyjadacz, Matt Kowalski (George Clooney). Rozpoczyna się dramatyczny powrót na Ziemię. Dramatyczny tym bardziej, że wahadłowiec został zniszczony... W Kosmosie nie ma grawitacji, nie ma ciśnienia, nie ma powietrza, nie ma życia... (jak informują nas twórcy na początku filmu).
Film jest rzeczywiście niezwykły. Widoki Ziemi zapierają dech w piersi. Zorza polarna, huragan, miasta roziskrzone milionami światełek, wschód Słońca. Cuda, jakie miało okazję oglądać tak niewielu ludzi.
Twórcy zadbali o szczegóły: uderza cisza. Bo Kosmos jest cichy. Fantastyczna jest scena, kiedy Stone chroni się w śluzie stacji kosmicznej: wraz z wypełnianiem pomieszczenia powietrzem zaczynają pojawiać się coraz gwałtowniejsze dźwięki. Albo odkręcanie śrub. Spodziewasz się warkotu wkrętarki, a słyszysz, czujesz tylko wibrację przenoszoną przez ciało.
Bez grawitacji łzy nie spływają po policzkach, przedmioty się unoszą, człowiek staje się zupełnie bezwładny, bezradny, bezwolny...
Nie wątpię, że w tej całkiem dopracowanej wizji znajdą się błędy (nie powiem nad czym sami dyskutowaliśmy, bo nie chcę zdradzać skromnej fabuły pozostającej na usługach efektów specjalnych). Znawcy tematu wytkną je nieubłaganie. Ale film się broni niezwykłą widowiskowością, szczególnie oglądany na wielkim ekranie w 3D.
Mnie również urzekła muzyka. W filmie tak idealnie dopasowuje się do obrazu, że niemal jej nie zauważyłam, ale w końcowej, obrzydliwie patetycznej scenie, nie sposób jej nie dostrzec. Piękna, miejscami nastrojowa, niekiedy dramatyczna, cudownie epicka. Napisy końcowe to był czas, w którym zdecydowałam, że soundtrack Stevena Price'a znajdzie się na mojej liście must-have.
A jednak nie powstrzymam się: Końcowa scena. Obrzydliwie patetyczna. Poczułam się jak w tych głupich sitcomach z publicznością, gdzie pokazuje się ludziom stosowne napisy: "śmiech", "uuuu" i nie wiem, co tam jeszcze. Tu było tak: "Uwaga! Teraz będzie symbolicznie i wzniośle o wspaniałości (amerykańskiego) człowieka, jego harcie, sile ducha i niezłomności. Wzruszamy się wszyscy do łez! Natychmiast!"
Grawitacja
Gravity
2013, USA, Wielka Brytania
Premiery kinowe:
Polska - 11 październik 2013
USA - 04 październik 2013
Świat - 28 sierpień 2013
reżyseria: Alfonso Cuarón
scenariusz: Alfonso Cuarón, Jonas Cuaron
muzyka: Steven Price
zdjęcia: Emmanuel Lubezki
obsada:
Sandra Bullock - Dr Ryan Stone
George Clooney - Matt Kowalski
Subskrybuj:
Posty (Atom)