środa, 23 października 2013

nowa fascynacja

Wędrowaliśmy sobie nad Odrą. Nic specjalnego: asfaltową drogą od kładki na Niskich Łąkach do HOW Rancho. Słoneczko przygrzewało, jesień śliczna, ale wokół już niewiele ciekawego do zobaczenia. Tematy bieżące omówione, nowe narazie do głowy nie przychodzą, wyciągnęli więc moi swoje elektroniczne zabawki i w kilka sekund zanurzyli się w lekturze. Córkę wessała "Gra Endera" (326 stron w wersji papierowej), Mąż przedziera się się przez "Starcie królów", czyli drugi tom "Gry o tron" (1022 strony w wersji papierowej). Cóż zrobić w takim towarzystwie? Czytać! Więc wydobyłam z eleganckiej damskiej torebeczki na 5 kilo ziemniaków moją książkę: 700 stron "Dziewczyny, która igrała z ogniem". Lekki wiaterek przewracał mi strony, zakładka zostawała gdzie nie potrzeba, a ręka mdlała od noszenia ryzy papieru... Przeczytałam kilka zdań, książka powędrowała do torebki.
Ta niedawna sytuacja pojawiła mi się przed oczami, kiedy czytałam artykuł oraz komentarze na jednej z moich ulubionych ostatnio stron: http://swiatczytnikow.pl/my-trzy-procent-niedlugo-trzydziesci/
Stopień zakindlenia naszej rodziny wyniósł 2/3 i już wiem, że i ja o czytnik się uśmiechnę. Kusząca jest możliwość czytania kiedybądź i gdziebądź. Książek i czytadeł na e-readery jest multum. Ceny, jak się okazuje, niższe od wydań papierowych i nawet specjalnie szukać nie trzeba. Lasów już tak nie szkoda, miejsc na półkach nie ubywa. Same korzyści.
Oczywiście jak się książeczka nie spodoba, to odsprzedać jej nie można, ale trudno. Z tymi papierowymi też ciężko bywa.
No i kwestia albumów. Te zdecydowanie odpowiadają mi na papierze. Szczególnie, że tablet jako czynik nie budzi mojego zaufania.



Zaczęło się od tego, że podobno grecką tradycją jest obdarowanie rodziców chrzestnych w podziękowaniu za to, że zechcieli zostać chrzestnymi. Prezent ma być solidny, na nasze warunki aż za solidny.
Mąż, chrzestny pół-Greka, się krygował, kombinował i migał, ale że tradycja rzecz święta, podpowiedziałam, że niezłym prezentem byłby czytnik e-booków, koniecznie z e-ink i to dobrym, więc Kindle. Pierwsze tego rodzaju urządzenia już się gdzieś w okolicy kręciły. E-papier zrobił na Mężu wrażenie, a możliwość ładowania urządzenia raz na 2 miesiące wzbudził podziw.
No i wpadłam. Sugerując model zdałam się na opinię męża córki kuzyna... eee... Rafała. W domu zapanował Kindlo-szał. Okazało się, że wreszcie Mąż znajduje czas na czytanie: w drodze do pracy, w czasie przerwy na kawę, w toalecie, w tramwaju, w samochodzie, na przystani, w kinie w oczekiwaniu na film... Córka pozazdrościła tacie tej swobody, wysupłała zbierane od dawna zaskórniaki, rodzina chojnie ją wspomogła, i że gadżeciara z Młodej okropna, zainwestowała w Paperwhite'a. Okazało się, że słusznie zrobiła.

A ja teraz czytam o czytnikach, śledzę e-bookowe promocje, elektroniczna biblioteczka rośnie aż miło i wszyscy w domku (oprócz mnie) pięknie e-czytają.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz