wtorek, 31 grudnia 2013

mailem najszybciej...

Zdecydowanie najszybszą metodą doładowania kindelka jest mail. Wstyd przyznać, ale na początku największy problem sprawiło mi znalezienie adresu mojego kindle'a (właściwie już wcześniej: mężowskiego i Córki), a potem spowodowanie, żeby pliki przez Amazon były przyjmowane. 
Oczywiście jest to proste jak budowa cepa, czyli po wejściu na stronę amazon.com, rozwija się zakładkę "Your Account" i wybiera "Manage Your Kindle":
Strona przekierowuje do strony logowania i pojawia się biblioteka (wydaje mi się, że standardowo). W bibliotece są wszystkie książki przesłane przez maila. Te, które ostatecznie ładowałam kablem, usuwałam z chmury, bo pliki w sposób niekontrolowany mi się powielały na kindle'u. Pewnie coś robiłam nie tak, ale nie chciałam tego efektu na czytniku. Usuwanie lub ponowne przesłanie realizuje się przez wciśnięcie przycisku "Actions" przy tytule pliku.

Po lewej stronie natomiast jest wejście do "Personal Document Settings":
I to bardzo ważne miejsce,
ponieważ na górze znajduje się indywidualny adres kindle'a (w domenie kindle.com albo free.kindle.com - ten ostatni jest chyba rezerwowany dla modeli 3G) oparty na zarejestrowanym w amazon.com (Mężowi i Córce Amazon nie zmienił zupełnie maila, tylko dodał mu własną domenę, mój był pewnie za krótki, więc został zmodyfikowany).
Natomiast na dole jest lista potwierdzonych adresów, z których zgadzamy się otrzymywać pliki. Na liście domyślnie znajduje się własny mail i jest możliwość dodawania kolejnych adresów.
Jeżeli do chmury zostanie wysłany plik z nieautoryzowanego adresu, Amazon przesyła informację, ale nie zauważyłam, żeby plik po autoryzacji maila pojawiał się na czytniku lub w chmurze - trzeba go wysłać jeszcze raz.
Niektóre e-księgarnie (woblink, publio i chyba virtualo) pozwalają na wpisanie własnego adresu mailowego jako nadawcy pliku. Jeżeli jest on zgodny z zarejestrowanym na amazon.com, książka przychodzi bez problemów, ale uwaga: coraz więcej księgarni umożliwia wysyłanie prezentów, więc jeżeli nie mamy zautoryzowanego "sklepowego" nadawcy, Amazon prezentu nie przyjmie. Radzę więc od razu zautoryzować adres zalecany (jak widać z reguły jest to "kindle@domena_e-księgarni").
Hmmm... chciałabym dostać e-bookowy prezent :)
Tak wygląda to ze strony Amazonu, a ze strony sklepów jest dużo prościej, bo pierwsza próba przesłania książki powoduje otwarcie okna do wpisania swojego adresu kindle'a i to w wersji dla opornych, bo zwykle po @ jest tylko opcja wyboru "kindle.com" lub "kindle.free.com" i zawsze jest informacja, gdzie tego adresu szukać.
Przesłanie jak i pobieranie odbywa się z poziomu własnej biblioteczki czy półki w sklepie i wszędzie wygląda dość podobnie (na przykładzie nexto, woblinka i publio):


niedziela, 29 grudnia 2013

Mailem, kabelkiem, Calibrem...

Przede wszystkim należałoby się zastanowić jak mają się prezentować pliki na czytniku. Niektórzy wolą listę (po lewej), bo na stronie mieści się troszkę więcej książek. Ja wolę podgląd okładek (po prawej).



Zarówno listę jak i okładki można porządkować po tytule, autorze (u mnie, dość abstrakcyjnie, książki ułożyły się według imion autorów) lub czasie od przesłania.
Jeżeli ma to być lista, każdy sposób przesłania książki jest dobry i skuteczny. Najwygodniejszy dla mnie jest mailowy - szybko i nie trzeba szukać kabelka ;-) a książki trafiają do chmury amazonowej, z której w razie czego bez problemu można sobie je w każdej chwili pobrać lub ponownie przesłać do Kindle'a (z czego już zdążyłam skorzystać, kiedy nieopatrznie wyciachałam sobie plik z PW).
Przy widoku "okładkowym" zaczynają się schody. Kiedy robiłam Córce "wielkie świąteczne doładowanie", korzystałam tylko z wysyłki mailem. Część książek miała okładkę, część nie. Pogodziłam się z tym, ale na moim urządzeniu chciałam mieć pięknie widoczne okładki...
Zacznijmy jednak od różnic:
Pierwsza od lewej jest książka kupiona na Amazonie i przesłana bezpośrednio do Kindle'a, pozostałe 2 zostały przesłane z polskiej e-księgarni. Ostatnia przeszła bez okładki, co jest najbardziej wkurzające, ale irytujący jest również napis "Personal", którym oznaczane są pliki nie-amazonowe. Tik w prawym górnym rogu okładki oznacza, że książka jest w chmurze (przeszła mailem). Ciekawe, że oznaczenie "zachmurzenia" książki nie pojawia się w książce amazonowej, ale to pewnie z powodu oczywistości umieszczenia w środowisku Amazonu książki u nich kupionej na ich czytnik.
Żeby uzyskać widok okładek, kombinowałam przesyłkę - po kablu lub mailem, ale były i bardzo oporne książki, które nie miały widocznej okładki ani po przesłaniu mailem, ani po skopiowaniu na czytnik, a że dotyczyło to również książki, którą aktualnie czytam, liznęłam Calibre - skonwertowałam e-booka i przesłałam bezpośrednio z Calibre, a efekt:

Zmiana jest również wewnątrz samego e-booka: poprawiło się formatowanie tekstu.
Czy polecam taką metodę? Nie mam zdania. Faktycznie poprawia się estetyka, ale nie mam pojęcia, co dzieje się z kodem książki, jak mocna jest ingerencja w plik. Na forum różni magicy operują fragmentami skryptów, potrafią zmieniać pojedyncze elementy. Dla mnie Calibre to magiczne pudełko, z jednej strony plik włazi, z drugiej wyłazi, ale czy w środku mu czegoś niebezpiecznego nie dopakowano, nie mam pojęcia.
Bez użycia Calibre (czy innego programu do e-booków), można osiągnąć takie efekty:
Oczywiście dla samego czytania nie ma to znaczenia, a przy ustawieniu widoku na listę, fakt zaciągnięcia okładki lub nie, jest nieistotny.
Do świadomego poprawiania plików jeszcze nie dorosłam i nie mam pojęcia, czy w ogóle dorosnę... 
I oczywiście warto poczytać na ten temat w Świecie czytników: "Mailem, czy po kablu".
Kolejny post będzie o przesyłaniu e-booków mailem dla opornych, czyli takich jak ja.

Hello, Kindle Paperwhite :)

Rodzina świątecznie zaszalała, poskładała się i pod choinką znalazłam nowiutkiego PW2.

Bardzo przyjemny czytnik, lekki i estetyczny. Miałam już do czynienia z PW1 Córki i mam wrażenie, że PW2 ma nieco lepszy ekran, bardziej skontrastowany (wcześniej czytanie wydawało mi się łatwiejsze na Classicu niż na PW1, choć oczywiście światełko Paperwhite'ów jest ogromnym atutem), ale to może efekt sympatii dla MOJEGO własnego Kindle'a. Przede mną przetestowanie światełka, bo jakkolwiek PW1 na wyjeździe i czytaniu w różnie byle jakim oświetleniu spisał się znakomicie, to jednak miałam wrażenie, że ekran nie jest równomiernie jasny.

Okładka, kupiona za niewielką kaskę na Allegro, narazie się spisuje, ale wydaje mi się, że wygodniejsza, poręczniejsza i bezpieczniejsza jest taka z otwieraniem pionowym (testowane na Mężu i Córce), więc zapewne ją zmienię za jakiś czas. Okładka jest dla mnie niezbędnym akcesorium chroniącym czytnik, a dodatkowo ma funkcję wybudzania, co przy PW jest dodatkową zaletą: po otwrciu okładki od razu jestem na czytanej stronie (oczywiście o ile nie przejdę wcześniej np. do okna głównego). Wybudzanie czytnika zapewnia umieszczony w odpowiednim miejscu okładki magnes (widoczny na zdjęciu poniżej w lewym dolnym rogu).

Czytnik kupiony był bezpośrednio w Amazonie, bez opcji prezentowej, więc nie wymagał rejestracji. Za to natychmiast po powitaniu domagał się dostępu do internetu. Skonfigurowanie łącza jest proste i, jak niemal cała obsługa urządzenia, bardzo intuicyjne.
Kindle jest wstępnie naładowany, bateria nie wymaga formowania, można go więc od razu używać. Ładowanie odbywa się przez komputer kablem USB. Córce dodatkowo dokupiłam wtyczkę do ładowania bezpośrednio z gniazdka. Ładowanie przez komputer trwa raczej długo. I jeszcze jedno: spotkałam się z poradą, żeby raczej nie rozładowywać czytnika dokumentnie - podobno czasem trudno go ze stanu niebytu podnieść.
Podsumowując: jeśli masz już czytnik, dokup okładkę i możesz się zabrać za umieszczenie w pamięci urządzenia swojej biblioteki...

środa, 11 grudnia 2013

11.12.13

Piękna data. Przez następne 100 lat taka się nie zdarzy...
A dla mnie dzień wyjątkowy, bo zaciągnięta siłą przez Męża poznałam, czy raczej obejrzałam tylko, zupełnie nieznany mi świat.
Zaczęło się od maila z linkiem do przetargu Agencji Mienia Wojskowego.


wtorek, 10 grudnia 2013

Przy poniedziałku

Przychodzę dziś do pracy, otwieram maila i ciśnienie o poranku mi skacze, bo czytam takiego oto maila:


W lipcu wysłałam człowiekowi propozycję przelotu na przełom kwietnia i maja - trochę było za wcześnie: ani szczególnie dobrych ofert, nie wszystkie linie miały już rozkłady lotów na kolejny sezon letni. Ceny delikatnie mówiąc nieoszałamiające (albo właśnie oszałamiające ;-), bo powyżej 3 tys. zł za bilet. Kiedy pasażer mi pisze, że przesiadki mile widziane, wiem, że jest skłonny lecieć nawet dość ryzykownie, czyli z 2 biletami, ale w takim przypadku trzeba by mega tanio na przykład do Delhi dolecieć, a tu promocji żadnych jeszcze nie było. Po przeszło 4 miesiącach dostaję pełnego "uśmiechów" obraźliwego maila...
Odpowiedziałam na niego całkiem grzecznie, ale na szczęście z jakiegoś dziwnego powodu gmail nie przyjmuje wiadomości z naszego serwera, więc pasażer go nie odebrał.
Nie wiem, kiedy klient dokonał rezerwacji - od lipca do grudnia wiele się zdarzyło, sporo promocji przemieliło. Zestawienie Turka i Lufy sugeruje, że pasażer kupił sobie co najmniej 2 bilety. Najprostsza konsekwencja: bagaż - 30kg na TK, 23kg na LH. Brak gwarancji ciągłości podróży gdzieś tam w świecie. Na szczęście nie moja sprawa, nie ja się będę tym zajmować jeśli się coś omsknie. Nie raz już proszono mnie o interwencje, bo coś nie zagrało... Na szczęście to lato, człowiekowi źle nie życzę, niech poleci, doleci i pozostanie w poczuciu swojej wyższości.
Szkoda, że nie miałam czasu, żeby pobawić się tym przelotem i znaleźć coś jeszcze tańszego.
Od razu przypominają mi się analogiczne przypadki, kiedy trzeba było zagryźć zęby, żeby nic nie powiedzieć... Ech, innym razem...


środa, 4 grudnia 2013

Noc Igrzysk Śmierci


Kolejny eNeMeF już za nami i to bardzo daleko... Tym razem króciutki, bo tylko 2-filmowy, czyli "Igrzyska Śmierci" i "W pierścieniu ognia"



W skrócie: oba filmy mi się podobały. "W pierścieniu..." jest zrobiony ciekawiej, dynamiczniej, efektowniej, ale "Igrzyska...", na których generalnie recenzenci psy wieszali, również mi się podobały. Solidne, niewymagające oglądadła i jak na ekranizacje dość przyzwoite. Oba filmy obejrzałam "nieskażona" jeszcze lekturą, ale i po lekturze stwierdzam: można zobaczyć i nieźle się bawić.

niedziela, 1 grudnia 2013

Black Friday

Zdumiewający wynalazek, nie wiedzieć po co zaszczepiany u nas.


Postanowiłam ulec szaleństwu i kupiłyśmy z Córką Mężowi i Tacie płyty, ku radości i ku Mikołajkom, książkę, która od dawna mnie intryguje, a w ebooku jej niet oraz czapkę-uszankę i świąteczne foremki na czekoladki. Czapka grzeje Córce uszy, muza rozbrzmiewała przez dzień cały, czekoladki troszkę nie wyszły, bo nieco ciągliwe były, za to smaczne, a książka czeka na czas, kiedy Córka odbierze mi kundelka ;-)
Oczywiście e-półki też się wzbogaciły, bo z black friday zrobił się w e-księgarniach black weekend. Teraz nadchodzi kolejny amerykański wynalazek, czyli cyber monday. Może spadnie cena Paperwhite'a?
Taaa... akurat.
Jarmark Bożonarodzeniowy też już zainaugurowany (w listopadzie! zgroza). Święto komerecji i wszechogarniającego konsumpcjonizmu. Można znienawidzić takie Xmas. Chociaż wieczorem wśród światełek, zapachu karmelu i przy grzańcu można się zachwycić i poczuć świątecznego ducha...

poniedziałek, 25 listopada 2013

NY za 830 pln

Przyszedł do mnie człowiek i powiedział: "no jaja, NYC za 830 zł... Fly4free pani zna?" Ano znam i dość nerwowo do ich rewelacji podchodzę. 


No to grzebię w systemie i jest tak:


Dużo szukać nie trzeba... taryfa (na niebiesko) 329zł nie budzi wątpliwości - niska, ale widziałam niższe. Jest, uzyskałam 830 zł z artykułu za bilet, ale czy to wystawić? Miałabym poważne wątpliwości.
Kalkulacja po lewej stronie obejmuje rejsy British Airways (BA) i code-sharowe Virgina (VS) z Deltą (DL). De facto leci samolot Delty. Kalkulacja po prawej jest na tzw. czyste rejsy BA i VS. Obie kalkulacje różnią się tylko jednym: taxą YQ, która koduje opłatę paliwową. Opłata paliwowa, jak mówi doświadczenie jest zawsze (choć różnie kodowana), chyba że taryfa stanowi inaczej. Właśnie dlatego nie wystawiłabym tego biletu, bo spodziewałabym się ADM-ki na kwotę przeszło tysiąca zł za każdy bilet...
Skąd jednak ten błąd? Otóż taryfa kryje w sobie zastrzeżenie lotów code-sharowych w części flight application:


Loty wyłączone mają numery w okolicach 4000, sęk w tym, że w niektóre dni te same rejsy mają numery w okolicach 5000:


Na niebiesko zaznaczyłam datę: najpierw 1y kwietnia, potem 2gi kwietnia. I analogiczne przeloty: czerwony o 10.25 1ego ma numer 4004, 2ego 5301, ten zielony o 17.20 4006, a dzień później 5303...
System nie wyłapuje lotów z numerami powyżej 5tys. jako wyłączonych z możliwości kalkulacji. Nie umiem powiedzieć, dlaczego nie dolicza opłaty YQ, ale generalnie to mało istotne, bo kto kupiłby bilet za kilkanaście tysięcy jak może kupić za 2tys. Można zapytać o to w Amadeuszu...

Z Virginem kontakt jest dość ograniczony. Próbowałam się dodzwonić do empiktravel, gdzie niektórzy z komentujących kupili bilety za 8 setek + zapewne jakaś opłata transakcyjna, niestety nie udało mi się, a chętnie bym się dowiedziała, czy mają jakieś informacje, które pozwolą im się wybronić w razie ADM-ki, bo obawiam się, że w przypadku niedoliczenia tax należnych, gwarancja nie zadziała.
Zresztą, co tu dużo gadać, sama wystawiłabym bilet za taką kasę do Stanów, o ile miałabym pewność, że tylko pasażer zapłaci za swoją podróż... W tym przypadku nie jest to wcale pewne.

piątek, 22 listopada 2013

Ślad na piasku

Po Krajewskim, Camilleri to cudownie odprężająca lektura, choć ofiara i sposób zadania śmierci budzi absolutną grozę. Jak poprzednie kryminały z komisarzem Montalbano "Ślad na piasku" jest pełen słońca, plaż i dobrego jedzenia. Intryga subtelnie zarysowana, a galeria już sprawdzonych i nowych postaci jak zwykle interesująca.
Tym razem rozczarowało mnie pewnego rodzaju niedopracowanie wątku policyjnego - mam wrażenie, że nawet na Sycylii nie przeszłoby... a kiedy wysyła się gdzieś Catarellę z absurdalnym zadaniem, to ja osobiście jestem bardzo ciekawa efektów. Zwykle wszystkie wątki były pięknie przez autora zamykane - tu trochę mi tego zabrakło. Za to wdzięk i humor uczyniły niedociągnięcia pomijalnymi. Dzięki, panie Camilleri, za Catarellę i doktora Pasquano i chwała tłumaczce, że dialogi tak fajnie brzmią.
Jeszcze o okładce: logiczny, odnoszący się do treści książki zabieg podwojenia i rozmycia konia trochę miesza w głowie i "boli" w oczy. Za każdym razem mam łzy w oczach, kiedy próbuję jakoś złapać ostrość. Lepiej skupić się na tytule na przykład.
Za to przy czytaniu tej rozmowy popłakałam się ze śmiechu:


Andrea Camilleri

Ślad na piasku
tyt. oryginału: "La pista di sabbia"
przekład: Monika Woźniak
pierwsze wydanie polskie:
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa, listopad 2013
pierwsze wydanie włoskie: 2006 Sellerio Editore, Palermo

czwartek, 21 listopada 2013

Steve Reich



Jest w tej muzyce coś boskiego, doskonałego...
Na monotonnym szkielecie połyskują i mienią się drobinki życia, świetlistości, ukazują się niezwykłości i znikają, by pojawić się w innym miejscu i innej postaci. Cudowny połyskujący, niezmierzony ocean.




niedziela, 17 listopada 2013

W otchłani mroku

Do książek Krajewskiego przyciąga mnie przede wszystkim miejsce akcji. Tym razem Wrocław już prawie znany, rozpoznawalny bez dodatkowych map i przypisów: Wrocław z 1946 roku.
"W otchłani mroku" to kolejna książka napisana sprawnie, z erudycją godną uniwersyteckiego wykładowcy, ale jednocześnie ukazującą najgorsze upodlenie. Tu nie ma wyszukanej zbrodni i eleganckiego śledztwa. Ze stron płynie krew, śluz, uryna i błoto na równi z filozoficznymi wywodami. Bandyci są zwyrodniałym ludzkim bydłem. Trudno też o sympatię do śledczych, co z tego że wykształconych, inteligentnych i błyskotliwych, skoro jednocześnie okrutnych, podstępnych, brutalnych, niemal sadystycznych i to nie zawsze wyłącznie wobec kanalii, które tropią.


Przerażające opisy okrucieństwa jakie zadają sobie ludzie, reakcje ofiar i oprawców, skutki zaznanego zła przyprawiają o dreszcze. Wstrząsająca opowieść Stefanusa, ledwie zarys przeżyć Czernikowa, historia Popielskiego... nie można tego przeczytać i pozostać obojętnym mając świadomość, że tak właśnie wyglądały niektóre ludzkie losy. A tu dodatkowo albo wręcz pierwszoplanowo roztrząsane są kwestie, które dopiero od 20 lat poddane są publicznej dyskusji i kontroli: współpraca z UB, kariery budowane na tej współpracy lub łamane z powodu odmowy zostania TW, zależność od służb i reżimów... Brrr...
Idea "Patodycei" do mnie nie przemawia. Nie ogarniam jej moim mało humanistycznym rozumkiem. Świat jest coraz bardziej okrutny. Ewolucja to brutalna selekcja, jak współczesne społeczeństwo. Media pokazując coraz więcej okropności, zobojętniają nas na zło i na dodatek mogą stanowić inspirację dla przeróżnych psycho- i socjopatycznych świrów.
Podsumowując jest co czytać, a lektura raczej przesadnie lekka nie będzie.
I jeszcze cytaty odnoszące się do roku roku 2012, bo książka obejmuje również wydarzenia z roku 1989, 1991 i 2012:
"... termin *humanista* w dzisiejszych czasach oznacza tylko *ten, który nie lubi matematyki*"
"Sytuacja jest groźna. Polska oświata obumiera. Matura straciła swe znaczenie. Jest byle jakim sprawdzianem, który byle kto zdaje. Absolwenci tak zwanych liceów nie potrafią się skupić, nie potrafią składnie pisać ani mówić."

Marek Krajewski
W otchłani mroku
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków, 2013

o czytaniu...

Post "Czytanie" przerwał mi pisanie o najnowszej książce Krajewskiego...
Jakkolwiek zakończenie w poście wydaje mi się przesadzone - czytanie jeszcze ciągle siarą, mam nadzieję, nie jest - o tyle opis zjawiska jest przerażający. Być może jest tak, że musimy w krótkim czasie przyswoić dużo informacji lub para-informacji, stąd skupienie na krótkich tekstach i ewentualna konieczność linkowania do kolejnych krótkich tekstów. Nie ma czasu na smakowanie słowa, zastanawianie się nad treścią, znaczeniem, konotacjami. Prawdopodobne subtelne aluzje stają się nieczytelne, wszystko musi być szybsze, mocniejsze, wyrazistsze, dosadniejsze. Zastanawialiście się kiedyś nad filmami? Obejrzałam niedawno z Mężem "Top Gun" i "Gliniarza z Beverly Hills". Kiedyś solidne kino z dynamiczną akcją. Teraz wydały nam się nudnawe, powolne. Nadmiar bodźców otępia i jednocześnie powoduje głód kolejnych. Szybciej, mocniej, więcej... Teksty również muszą być krótkie, opatrzone obrazkiem i najlepiej mieścić się na ekranie smartfona.
Moja praca polega między innymi na udzielaniu informacji, najlepiej mailem właśnie, bo ślad pozostaje. Coraz częściej w odpowiedzi dostaję pytania o aspekty już poruszone, a czasem wręcz jednoznacznie wyartykułowane, jak pytanie o cenę biletu, która została już podana na końcu maila. Zdarzyło mi się, że pasażer (i to z grupy frequent flyers) przysłał mi zapytanie o koszty zmiany biletu w odpowiedzi na maila, w którym kapitalikiem wpisałam "zmiana niedozwolona nawet za opłatą", a potem zarzucił mi, że go o tym nie poinformowałam, kiedy bilet kupował, a wszystko nad moją informacją, przypomnę: wpisaną wielkimi literami.
Długie maile są ogólnie mało pożądane, zapewne tak samo jak długie posty. Zostanie przeczytany co najwyżej pierwszy akapit, ale pociągnę dalej. Czytanie to jedno, a hierarchizacja to zupełnie co innego. Z tą kwestią zmagamy się często w rozmowach z Córką. Drążenie tematu, szukanie alternatynych źródeł, czy choćby posłuchanie innych opini jest dla młodego pokolenia bolesne. Szkoła podsuwa gotowce, wiedzę sprawdza testami. Na myślenie nie ma miejsca. Z drugiej strony to nauczyciel przekazuje wiedzę, więc nie podważa się informacji podanych przez niego, nie sprawdza się. Rodzic to upierdliwiec, który się czepia (dla nauczycieli zresztą też). U ucznia, jak u wspomnianej studentki hierarchia jest prosta: najwyżej stoi ten, od którego można się spodziewać największych korzyści. Samo życie. Uniwersyteccy wykładowcy mają takich studentów, jakich wypluła szkoła. A szkoła... to temat na kolejne posty... Jak zresztą czytanie.
A narazie kilka dawnych, jeszcze czerwcowych obrazków.



środa, 13 listopada 2013

książka jest jak kobieta

"Wydana ksiazka jest jak kobieta wyszykowana na bal. Sliczna, ale malofunkcjonalna. Ebook jest jak kobieta biegajaca po domu w samej koszuli.
Obie warto miec"


Włóczykij w komentarzach na stronie jestkultura.pl 



Screen już był w wiedźmińskim poście, ale porównanie wdzięczne i warte zauważenia, więc jeszcze raz...



wtorek, 12 listopada 2013

Trylogia Millenium

W drodze wyjątku te książki pożyczyłam od koleżanki koleżanki, uprzedzając, że mogę je przetrzymać. Przetrzymałam skandalicznie, chociaż, kiedy tylko mogłam, połykałam rozdział za rozdziałem. Lektura była ogromnie wciągająca.
Postaci są soczyste, wyraziste, wyraźnie zarysowane. Niekoniecznie budzą jednoznaczne emocje, ale są spójne, a ich postępowanie wiarygodne. Opowieść prowadzona jest konsekwentnie przez wszystkowiedzącego autora, okraszona sporą dawką szczegółów, czasem bliższych reportażowi niż powieści. Z zainteresowaniem obserwowałam tło społeczne, kwestie ubezwłasnowolnienia w szwedzkim prawie, wolności wypowiedzi, odpowiedzialności społecznej i prawnej dziennikarzy... Nieco mniej wciągało mnie tło historyczne i polityczne, choć również przedstawione ze słownym rozmachem.
Bardzo podoba mi się sposób prowadzenia akcji, której bohaterowie niemal ocierają sie o siebie, ale długo się nie spotykają. Relacja Blomkvist - Salander długo nie istnieje, a jednak jest istotna dla opowiadanej historii. Wydaje się, że nic nie zostało opowiedziane przypadkowo, ozdobnikowo. Każda historia ma swój sens i do jakiegoś celu prowadzi.

"Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" to dla mnie zdecydowanie najlepsza, najbardziej spójna część. Jednocześnie najbardziej przypomina kryminał, a nie, powiedzmy, thriler polityczny. Właściwie mogłaby istnieć samodzielnie bez jakiejkolwiek kontynuacji.

"Dziewczyna, która igrała z ogniem" jest pełna przedziwnych opisów, w szczególności zakupów Lisbeth w sklepach spożywczych czy IKEA (zresztą z konsekwentną odmianą i zapisem Ikea, chociaż krótko po wejściu na nasz rynek, pojawiła się prośba o wyłączenie nazwy z odmiany i jedynie słuszny zapis wielkimi literami...) z cenami włącznie. Nie mogłam sie w tym zabiegu doszukać więcej niż pompowanie wierszówki i traktowałam to jako niedoredagowanie. Autor zmarł przed publikacją pierwszej części, więc problemy redakcyjne na pewno się pojawiły. W dalszym ciągu jednak akcja jest konsekwentna i interesująco opowiedziana.
"Zamek z piasku, który runął" to już bardziej thriller polityczny niż kryminał. Nie ma tajemniczej śmierci i śledztwa prowadzącego do odkrycia zbrodniarza. Źli są generalnie znani, a na pierwszy plan wychodzą polityczne rozgrywki, śledztwo dziennikarskie, policyjne, służb specjalnych i hakerski research. Pytania o granice wolności, zakres władzy i moralne obowiązki dziennikarskie czynią z "Zamku..." powieść zaangażowaną z jednoznacznie określonym zdaniem autora.

Troszkę zaskoczyło mnie dość szybkie zamknięcie kwestii Niedermanna, bo między innymi w tej postaci dopatrywałam się pewnych możliwości kontynuacji historii Salander, ale oczywiście pozostaje w ogóle nie eksplorowany temat Camilli - bliźniaczki Lisbeth, czy zaledwie draśnięta kwestia tatuaży, które są owocem traumatycznych zdarzeń - jakie znaczenie więc ma smok na plecach Salander?

Jak mówi strona poświęcona Larssonowi, seria przewidziana była na 10 tomów, a konspekt czwartej części jak i jej fragmenty są gotowe. Nie chcę wchodzić w gdybanie, na ile to prawda i czy kolejne części utrzymałyby poziom pierwszych trzech. Nie bardzo interesuje mnie konflikt między spadkobiercami, a Evą Gabrielsson, partnerką Larssona ani jej, niedawno wydana, książka. Być może Gabrielsson będzie mogła kontynuować serię, ale będą to już jej opowieści. Stieg Larsson zmarł, a Millenium pozostanie trylogią. Bardzo dobrą trylogią.

Stieg Larsson

Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet
tyt. oryginału: Män som hatar kvinnor
tłumaczenie: Beata Walczak-Larsson

Dziewczyna, która igrała z ogniem
tyt. oryginału: Flickan som lekte med elden
tłumaczenie: Paulina Rosińska

Zamek z piasku, który runął
tyt. oryginału: Luftslottet som sprängdes
tłumaczenie: Alicja Rosenau

Wdawnictwo Czarna Owca

poniedziałek, 11 listopada 2013

koniec sezonu

Miało być o "Millenium", a będzie o... zobaczymy.
Powędrowałam ja wczoraj z Córką na przystań. Córka poddała się testowi sprawności, a ja po tymże jej teście wzięłam udział w zebraniu Zarządu Klubu z rodzicami. Byłam pełna obaw po informacji o wykupieniu terenu wokół barkowiska pod budowę hotelu. Nie uspokaja mnie, że właściciel firmy jest żeglarzem i byłym komandorem klubu żeglarskiego. Przyszłość jest niepewna, a po przejściach AZS-owych, stwierdzenia "jesteśmy dobrej myśli" mnie nie przekonują. Nawet kiedy pytałam, kiedy spodziewają się wyprowadzki, zasypywał mnie grad nic nie znaczących słów, chociaż gdzieś tam pojawiło się stwierdzenie, że właściwie w każdej chwili. No cóż informacja jest cennym dobrem i jej się byle komu nie udostępnia.
Potem zeszło na bieżącą pracę klubu. Że rozpoczęcie treningów się opóźnia. Znowu, bo rodzice... Nie wytrzymałam. Chciałam powiedzieć, że to naprawdę nie tak trudno powiedzieć personalnie "Tomek, Andrzej, Krzysiek, w sobotę punkt jedenasta spotykamy się przy hangarze i wodujemy ponton". Nikt się nie wykręca od pracy, wystarczy wyznaczyć zadania, a nie czekać, że ktoś się domyśli, co ma robić... Ale zdążyłam powiedzieć tylko "słuchaj Wojtku..." (dla oddania sprawiedliwości: to złoty człowiek Klubu, przychodzi pierwszy, wychodzi ostatni, tyra jak wół, niestety raczej nie ma talentów organizacyjnych, więc każdy się musi domyślić, co zrobić, ja zwykle domyślam się źle... co nie zmienia faktu, że darzę go szacunkiem i pewnego rodzaju podziwem), a potem posypała się lawina. Wtrącił się Trener - stary wyga - i sprowadził mnie do parteru. Początek troszkę nie wyszedł, bo trudno powiedzieć, że się nie pojawiamy na przystani, ale potem okazało się że musimy nad Córką roztaczać szczególną opiekę siedząc sobie na kocyku z boczku, poprosiłam o wypowiedź bez złośliwości. Cóż złośliwości wykluczają merytoryczną rozmowę na tematy zasadnicze, są małostkowe i personalnie deprecjonujące, ale nic to, przełkęłam choć z trudem. Potem padł argument, który odebrał mi mowę dosłownie i głos w dyskusji całkowicie. "Bo wy nie płacicie składek". "Jak to nie?! Płacę co miesiąc." "No nie wiem, specjalnie sprawdziłem, macie duże zaległości. 450zł." Zszokowana, sprowadzona do parteru, pozbawiona głosu i zwyczajnie poniżona, zamilkłam. Przez resztę spotkania zastanawiałam się, jak to q... możliwe... Pozostali łypali na mnie, bo wiadomo: nie płaci, to co się stawia. I w ogóle czemu nie płaci, oszustka, złodziejka...
Zatrzymałam Trenera po spotkaniu, powiedział mi, że jest złośliwy, bo jest już stary i ma prawo. Ale nie byłam zainteresowana tymi tłumaczeniami, tylko 450 zł na minusie z naszej strony na koncie Klubu. Prezes pokazał listę, ups jest nie 450 a 300, czyli 2 miesiące, a nie 3 niezapłacone. Pytam, które 2, skąd to się wzięło, może jakiś marzec, za który uznali, że trzeba zapłacić, a przecież zajęcia się 8ego kwietnia bodaj zaczęły. Może listopad, bo wpłaciłam w piątek dopiero, więc na pewno się nie zaksięgowały... "Och nie wiem, mniej więcej po kolei wpisywalem, bo ręcznie tabelkę robiłem". Prezes wyszedł, Trenera głód nikotynowy i moja obecność wypędziły na zewnątrz. Zebrałam się jak zbity pies i pojechałam do domu porządki w finansach robić... Cóż się okazało? Rzeczywiście nie wpłaciłam w lipcu i sierpniu. O sierpniu wiedziałam, zrobiłam to świadomie, bo treningi się nie odbywały od połowy lipca do prawie końca sierpnia, czyli przez przeszło miesiąc. Córka w rozjazdach była przez całe wakacje, a ja przez to zakręcona strasznie. Niestety lipcowa wpłata wypadła mi z głowy. Byłam pewna, że zapłaciłam. Co za głupota, że przed zebraniem tego nie sprawdziłam... Przeprosiłam grzecznie mailowo, dopłatę poczyniłam, po czym mnie zastopowało. Listopad przez ostatnie 2 lata nie był płatny. A ja zapłaciłam. Czyli wychodzi, że mamy nadpłatę, chyba... Wszystko zależy od interpretacji. Więc czekam na odpowiedź.
Cóż powiedzieć: można podziwiać bardzo sprawne zagranie. Nie jest nieprawdopodobne, że we wrześniu, ani w październiku nikt nam nie powiedział: "macie niedopłatę za lipiec", bo było wygodne wyciągnięcie tego faktu publicznie w listopadzie. Ja się zamknęłam, a do innych poszedł wyraźny sygnał: "nie zadzierajcie ze mną, gracie na moich zasadach albo wcale". A ja to powinnam wiedzieć doskonale.

Co do mnie, z pełną świadomością, że zawaliłam, powiem tak: Ani wiek, ani pozycja nie tłumaczy publicznego upokorzenia drugiego człowieka.

Wygląda na to, że sytuacja może się jednak zmienić na lepsze. Treningi wreszcie będą treningami. Może. O ile będzie gdzie pływać.
Mietków jest fajnym pomysłem. Niestety nie może tam pływać nic z silnikiem zgodnie z rozporządzeniem wojewody dolnośląskiego. Zaczęto się zastanawiać, kto ma dojścia do wojewody... A ja nie odważyłam się już zapytać, czy na pewno trzeba szukać dojścia, czy może zacząć od oficjalnej prośby uczynienia wyjątku w rozporzadzeniu na potrzeby szkolenia dzieci. Ciągle żyjemy w komunie, w której wszystko trzeba załatwiać i kombinować?


Nowy Trener posługuje się językiem angielskim. I ma tłumacza. Córka zgłosiła, że tłumacz mówi więcej niż powiedział Trener. Ma go słuchać, czy nie? Trener, to trener. Autorytet. Chciałam zapytać, czy dałoby się sprawdzić, czy dzieciaki na pewno wymagają tłumaczenia. Chyba wszystkie w szkole lub prywatnie uczą się angielskiego. Nie odważyłam się. Chociaż podstawy były. Vincent przedstawiał program szkoleniowy po angielsku. Prosto i zrozumiale. Tłumacz tłumaczył i ciut się zagalopował. Trener zapytał "przetłumaczyłeś, czy powiedziałeś już to, co zamierzałem powiedzieć?" Chwila konsternacji. Wyrwałam się, że owszem powiedział więcej... I podpadłam również tłumaczowi, bardzo ważnej osobie w Klubie, skądinąd bardzo zaangażowanej i solidnie wspomagającej Klub.


Może jestem pozbawiona instynktu samozachowawczego? Wredna, roszczeniowa mamuśka. Rozmawiam na brzegu z rodzicami. Generalnie się zgadzamy: treningów po prostu nie ma. Zajęcia rozwlekają się w czasie bez żadnego uzasadnienia. Dzieci więcej czasu spędzają grając w piłkę niż pływając, czy się czegoś ucząc, zresztą bez nadzoru trenerskiego, wszystko pod pretekstem czekania na wiatr. Marnuje się masę czasu. Dyscyplina jest żadna i zdyscyplinować tych młodych jest coraz trudniej. Nikt tego głośno nie mówi. Jak w szkole... Ale może idzie nowe?
Co będzie, jeżeli Córki nie zakwalifikują do treningów z nowym trenerem?


Jeszcze filmik na deser, nieco melancholijny, ale z ładną muzyczką. Udostępniony na YouTube. Przyjemny.



sobota, 9 listopada 2013

Thor, Avengers, Thor: Mroczny świat

Noc w kinie to zawsze wyzwanie. Tym razem energetyzująca dawka Thora nie pozwoliła zasnąć...

Enemef, czyli nocny maraton filmowy jest imprezą, a nie typowym sensem. Często zbiera fanów serii, aktora, więc atmosfera bywa niezwykła.
Tym razem zaprezentowano 3 filmy: "Thor", "Avengers" i premierowo "Thor. Mroczny świat". Wszystkie w 3D, co przy filmach ze zrealizowanymi z tak wielkim rozmachem efektami specjalnymi jest ogromnym atutem.
Tym razem atmosfery bym nie przeceniała, ale kino było pełne i chyba wszyscy nieźle się bawili...

"Thora" obejrzeliśmy niedawno, bo płytę można już kupić za szalone 12 zł w sklepie nie dla idiotów. Podobał mi się ten film, jeszcze bardziej w 3D. Niewymagająca rozrywka dla całej rodziny, zrealizowana z dużym rozmachem. I zawsze przyjemnie zobaczyć Hopkinsa na ekranie. Podobało mi się przeniesienie Asgardu w kosmos i powołanie się na klasyka s-f Athura C. Clarke'a "Każda wystarczająco zaawansowana technologia jest nieodróżnialna od magii.", uzasadniające ten koktail mitów i czarów z dodatkiem astrofizyki. Jednocześnie uważam ten film za najsłabszy pokazany w cyklu... z całym szacunkiem dla monumentalnej wizji Kennetha Branagha.
Najmniej spodziewałam się po "Avengers". Zapowiadało się kiczowato: bohaterowie Marvela w jednym filmie: Thor, Hulk, Iron Man, Wonder Woman, Kapitan Ameryka... rany... to powinna być katastrofa. Tymczasem był to być może najlepszy film w tym towarzystwie. Przede wszystkim był zabawny: mnóstwo humoru słownego i sytuacyjnego. Troszkę amerykańskiej patetyczności się zdarzyło, ale komiksowe postaci zagrane były z dystansem (za wyjątkiem Chrisa Evansa - Kapitan Ameryka zwyczajnie mnie wkurzał). Robert Downey Jr., Gwyneth Paltrow, Samuel L. Jackson - sama przyjemność. I Hemsworth wcale nie musiał się rozbierać ;-) Scena nie do pobicia: Hulk z Thorem - męskie porozumienie, wspólna walka i... Polecam: popkultura w najlepszym wydaniu - zabawna i efektowna jednocześnie.

"Thor. Mroczny świat" utrzymał się w monumentalnym klimacie pierwszej części. Niezwykłe krajobrazy, nieistniejące miasta i istoty odmalowane zostały pięknie i sygestywnie, jak w pierwszej części; ale to czym "Mroczny świat" przewyższa pierwszego "Thora" to humor - ze sceną, w której Thor wkracza do mieszkania Jane i wiesza swój młot na wieszaku obok płaszczy, na czele. To niezwykłe, że udało się pogodzić specyficzny żart z dostojnym otoczeniem Asgardu i zaprzeczającymi wszelkiej wesołości mrocznymi elfami. Pięknie udało się połączyć dramatyzm walki z ogarniającym świat śmiertelnie niebezpiecznym eterem z ludźmi i przedmiotami (Mjolnirem w szczególności) miotanymi pomiędzy przestrzeniami 9 światów. Polecam. Świetna zabawa, choć mroczne elfy mogą się przyśnić...

Muzyki muszę posłuchać jeszcze raz. Podobały mi się smyczki w finale Thora (Patrick Doyle). Alan Silvestri jest dla mnie nierówny - podobało mi się kilka co dynamiczniejszych fragmentów w Avengersach, poza tym bez rewelacji. Natomiast zupełnie nie zwróciłam uwagi na muzykę Briana Tylera w "Mrocznym świecie". Być może doskonale spełniała rolę ilustratorską. Warto sprawdzić, czy obroni się bez obrazu...
I jeszcze jedno: tak, masz rację, Hemsworth to ciacho, szczególnie bez koszuli ;-)

piątek, 8 listopada 2013

Wiedźmińska e-wtopa SuperNOWEJ

Troszkę już odgrzewany temat, bo premiera "Sezonu burz" miała miejsce jakiś czas temu, ale temat jest ciekawy. Nietpliwie nowy "Wiedźmin" Sapkowskiego był premierą tego roku. Przedsprzedaże rozpoczęły się chyba ze 2 tygodnie przed premierą, sprzedawcy zapewniali, że w dniu premiery książka zostanie dostarczona. Oczywiście czytnikowcy czekali na wersję elektroniczną, a tu żaba... nie ma i nie będzie. Przynajmniej narazie i oficjalnej wersji. Bardzo fajne artykuliki w Świecie Czytników i na blogu jestkultura z tej okazji powstały, a dyskusje pod nimi mocno mnie wciągnęły. Zrzut z ekranu zabawnej wymiany zdań właśnie z "jestkultura.pl" i wdzięczne porównanie książek papierowych i e-booków do kobiety:



Właściwie niewiele więcej da się dodać, ale... po skończeniu trylogii Millenium, postanowiłam rzucić się na nowego Camilleri'ego. I rozczarowanie mnie spotkało ogromne. Przewędrowałam kilka księgarń - w żadnej książki nie było (o, przepraszam, w Empiku pani powiedziała, że zgodnie z system mają na stanie 7 sztuk, ale jeszcze chyba nie rozpakowali). Właściwie wersję elektroniczną kupiłabym natychmiast (może ktoś z rodziny by się ulitował i użyczył kundelka), ale Noir sur Blanc jeszcze jej nie wypuściło. I tak oto znalazłam się w "sezonie burz"... Bardzo rozczarowana zamówiłam książkę w Matrasie (wyszło prawie najtaniej), ale o lekturze w długi weekend mogę tylko pomarzyć... W tym przypadku marzyłoby mi się combo - papier + e-book ;-) Ech, Camilleri nie Sapkowski, ani Brown, premiera była minęła, książek na półkach brak. Smutno.

czwartek, 7 listopada 2013

merlin

Wczoraj Merlin zawiadomił mnie, że pojawi się książka z kręgu moich zainteresowań, mianowicie nowy Montalbano Calilleri'ego. No i trochę mnie rozdarło, bo to akurat jedna z książek, które kupię jak najszybciej, ale gdzie-taniej, co z kolei przypomina mi o nowym projekcie ustawy o książce, od którego nóż mi się w kieszeni otwiera... ale to może później.

Merlin, jak wiele ostatnio portali, które odwiedzam, zrobił się modułowo-obrazkowy. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że projektantom stron najbardziej zależy na użytkownikach urządzeń mobilnych. Takie moduły, duże obrazki, chyba stosunkowo łatwo ogląda się na smartfonach i innych tabletach.
Wracamy do przekazów obrazkowych. Zdjęcie, to hasło. Chcesz wiedzieć więcej, wchodzisz głębiej, ale być może wystarczy jak tylko przeskanujesz ikony.
Tak wygląda onet, gazeta, allegro, ebay... Pewnie się przyzwyczaję do tej estetyki, ale trochę żal, że informację zastępuje reklama.

Ciekawa informacja pojawiła się po Targach Książki w Krakowie, oczywiście nie żebym w Krakowie była, ale Świat Czytników jest niezawodny.
I tak sobie przypomniałam debiut eBaya, wielką, szumną konferencję prasową z mizernym rozpoznaniem rynku i bez świadomości istnienia silnego już Allegro. Tak naprawdę nie serwis aukcyjny interesował internautów, a PayPal, bo analogicznego narzędzia u nas nie było.
W każdym razie zastanawiam się, czy to nie reakcja na wejście Amazonu do Polski. Tutaj nie będzie starcia tytanów. Merlin może i duży jest, ale gdzie mu tam do Amazonu i jego produktów - Kindle to marka. Poza tym jeśli Empik nie stworzył platformy, to uda się to Merlinowi? Troszkę wątpię. Z drugiej strony z czymże ten Amazon do nas wkracza? Z centrum logistycznym?


wtorek, 5 listopada 2013

na poczcie znaczków brak

Z usług Poczty Polskiej korzystam często i od wielu lat, ale i tak potrafi mnie zaskoczyć, a to informacją, że pan listonosz nie miał czasu wejść do mieszkania z listem poleconym, a to, że listonosz tak w ogóle nie ma obowiązku dostarczania listów zwykłych, a na takowe awiza to ewentualnie z uprzejmości zostawić może w skrzynce (czytaj: jak nie jest uprzejmy i zanjomej pani na poczcie się nie ma, to nie ma szans się dowiedzieć, że przesyłka leży i czeka...).
Tak ze dwa tygodnie temu, albo troszkę dawniej, pobiegłam z przesyłkami do zaprzyjaźnionej agencji pocztowej. Pan Adam wygrzewał się w progu na słoneczku. Grzecznie mówię, że dziś tylko 3 polecone przyniosłam. A pan Adam równie grzecznie mi mówi, że ich nie przyjmie, bo nie ma znaczków. No jak to nie ma znaczków?! Na poczcie?! A no nie ma. Nie dali mu i koniec.

Właściwie już kiedyś, kilka lat temu, mi się zdarzyło, że w agencji pani mi powiedziała, że listów nie przyjmie, bo nie ma znaczków. Przed świętami było i dzikie kolejki stały, ale wydawało mi się, że czasy się zmieniły... Niestety dziś dowiedziałam się, że pod koniec miesiąca znowu będzie kiepsko. Bo limit na agencję jest w znaczkach 2000 tys. zł. A zwiększyć limitu się nie da, jeśli potrzeby są większe? Nie da się. 

Komuna pełną gębą.

czwartek, 31 października 2013

halloweenowo

Rozwalił mnie dzisiejszy spam:



Troszkę ocenzurowałam obrazek, chociaż właściwie, to tak obciachowa "reklama", że rzeczona firma powinna się spłonić nieco, ale, kurczę, nawet wtedy nazwa zapada w pamięć i staje się rozpoznawalna.
Jeśli wymyślił to marketingowiec, to współczuję braku inwencji: "Zakład pogrzebowy... Sprawdź naszą ofertę" jeszcze ujdzie w porównaniu z tekstem: "szlachetnie przypominaja zakład pogrzebowy". "Szlachetnie przypomina"?!

Gra Endera

Znowu przedpremierowo (dzięki za 2 bilety w cenie 1)...
Zacznę od tego: film mi się podobał. Podobały mi się efekty (tylko czemu nie w 3D?!): treningi w sali pozbawionej grawitacji, kosmiczne bitwy i podróże, wizualizacje planet...  i Harrison Ford, a jeszcze bardziej Ben Kingsley z tatuażami na twarzy i z przedziwną wymową. Podobała mi się muzyka Steva Jablonsky'ego, choć coraz częściej odnoszę wrażenie, że w kolejnych filmach, kolejne sountracki kolejnych kompozytorów są coraz bardziej do siebie podobne.
Mimo to nie uważam "Gry Endera" za dobry film. Moi skomentowali, że nie było w nim emocji, nie było głębi, nie było rozwoju. Faktycznie Ender pojawił się jako gotowy (pół)produkt na dowódcę i taki pozostał do końca filmu. Tymczasem książkowy Ender zaczął naukę jako bodaj sześciolatek, szkolenie skończył mając 11 lat. To spora rozpiętość czasu, szczególnie, kiedy mówi się o dziecku: 6-latka i 11-latka dzieli przepaść pod każdym względem: mentalnym, intelektualnym, społecznym, fizycznym, emocjonalnym... Asa Butterfield ma dziś 16 lat. Może z takim dzieciakiem jest łatwiej pracować, może więcej łapie, w końcu może łatwiej trafić do widza, bo to jednak nie jest film dla maluszków (nawet jeśli zabicie kolegi zastąpi się ciężkim pobiciem). Starszy Ender to również możliwość zasugerowania romansu z Petrą, co może rozszerzyć target o dziewczęta. Że przy okazji zmarnowana została ciekawa relacja między Enderem a rodzeństwem, nieważne...
Jak powiedział mój mąż: Dodano do gara po szczypcie różnych oderwanych wątków i wyszła z tego potrawa bezsmakowa zupełnie. Ja dodam: ale ładna. Bo w warstwie wizualnej film jest po prostu ładny.





Książka Orsona Scotta Carda jest absolutną klasyka gatunku; to wielowymiarowa opowieść z szokującym zakończeniem. Pokazuje ewolucję dziecka, przystosowanie do radzenia sobie w różnych społecznościach, stawianie czoła najgorszym frustracjom, lękom, zrządzeniom losu i wygenerowanym na własne życzenie problemom, a wszystko z potencjalną wojną z całkowicie obcą i niezrozumiałą rasą w tle. Całość podana jest sprawnie i wciągająco. Właściwie, czemu "Gra Endera" nie jest lekturą? Obecne dzieciaki wirtualnej rzeczywistości mogłaby czegoś nauczyć.
Nie dziwi, że Card tak długo wstrzymywał ekranizację, ale dlaczego ustąpił teraz? Nie wydaje mi się, żeby możliwości kina w zakresie efektów specjalnych zostały wykorzystane w pełni. W każdym razie nazwisko autora pojawia się w gronie producentów, co sugeruje, że zaaprobował on płaską interpretację swojego dzieła.




Gra Endera
Ender's Game


2013, USA
Premiery kinowe:
  Polska : 31 październik 2013
  USA : 01 listopad 2013
  Świat : 24 październik 2013


reżyseria: Gavin Hood
scenariusz: Gavin Hood
muzyka: Steve Jablonsky

zdjęcia: Donald McAlpine

obsada:
  Asa Butterfield - Ender Wiggin
  Harrison Ford (I) - Pułkownik Hyrum Graff
  Abigail Breslin - Valentine Wiggin
  Ben Kingsley - Mazer Rackham
  Hailee Steinfeld - Petra Arkanian
  Nonso Anozie - Sierżant Dap
  Viola Davis - Major Gwen Anderson
  Moises Arias - Bonzo
  Aramis Knight - Bean
  Andrea Powell - Theresa Wiggin


wtorek, 29 października 2013

Phoenix i Kazanecki

Przesadziłam z industrialnością płyty "Skyworld". "Winterspell" przypomina mi miejscami tańce dworskie, bo ja wiem, XVI-wieczne może. W "Blackheart" urocze smyczki, słodkie i słoneczne jak z irlandzkich klimatów.
Zastopowało mnie "Realm of Power".
Czy ktoś pamięta serial "Czrne chmury", dzielnego Krzysztofa Dowgirda galopującego na swoim rumaku? Ha! I to była muzyka, dla której warto było po raz kolejny zobaczyć czołówkę przynajmniej do momentu pojawienia się Starosteckiej. 

 
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w "Realm of Power" Phoenixa pobrzmiewają nutki "Czarnych chmur" Waldemara Kazaneckiego. To podobne brzmienia charakterystyczne teraz dla "trailer music" czy "epic music".

poniedziałek, 28 października 2013

biletów liczenie...

Nie mogę pozbierać się po zmianie czasu. Chyba nie tylko ja, bo (prawie) nikt nie pisze, nie dzwoni...
W piątek szukając prostego połączenia z Warszawy do Zurichu zabawiłam się w porównanie cen biletów. Podróż dokładnie w tych samych terminach 22 - 30 stycznia. W pierwszej wersji nasz LOT, w drugiej szwajcarski Swiss. Bystre oko szybko spostrzeże, że przeloty są dokładnie o tych samych godzinach. Nie żeby skrzydło w skrzydło startowały z Okęcia 2 samoloty do Zurichu. Samolot jest jeden, akurat Swissa - dla uproszczenia, bo mógłby to być jeszcze Helvetic, ale kto by tam go znał ;) A kalkulacja wygląda tak:
 

I teraz najprostsze porównanie - czyli różnica w cenie całego biletu (zaznaczone na czerwono) blisko 100 zł. Czemu? A no po analizie ceny okazuje się, że LOT ma o 150 zł wyższą taryfę (czyli podstawę biletu) - zaznaczona jest na turkusowo. OK, Swiss chce za ten przelot 100 zł, LOT bierze 150 zł i jest gites, ale przecież różnica w cenie biletu to 90 zł... To przyjrzyjmy się tajemniczej opłacie YQ: to znana wszystkim opłata paliwowa. Wygląda na to, że LOT kupuje paliwo zdecydowanie taniej. Albo może ma mniej miejsc w samolocie i średnio musi zapłacić za mniej litrów na głowę pasażera... Nie wiem...
 Dzisiaj rzuciłam okiem na ceny przelotów do Paryża. LOT i Air France, każda linia własnym samolotem lata, za to bezpośrednio, można więc porównywać. I porównanie jest w rzeczy samej interesujące: różnica w podstawie biletu niewielka, zaledwie 46 zł na korzyść Francuzów, ale total, czyli całkowita cena biletu, jest zaskoczeniem, bo z jakiej racji bilet francuskich linii jest o przeszło 200 zł droższy od LOT-owskiego? Ano dlatego, że opłata paliwowa, u Air France'a zakodowana jako YR, to blisko 350 zł w porównaniu do niecałych 100 rodzimego przewoźnika. Ciekawostką jest to, że Air France do Paryża da się polecieć w cenie zbliżonej do LOT-u, ale przewoźnik nie zabierze naszego bagażu (zaznaczone na granatowo): pasażer leci za 51 zł w dwie strony, a jego bagaż za 167 zł. Ale śmieszne... A jeszcze śmieszniejsze jest to, że gdyby pasażer zechciał polecieć LOT-em z droższym, nierestrykcyjnym biletem, będzie musiał również więcej zapłacić za paliwo, prawie tyle samo, co lecąc francuskimi liniami:


A jakie cuda się dzieją przy przelotach transkontynentalnych, ale to już innym razem, bo czeka mnie szukanie biletów na Sri Lankę, albo do Birmy, albo...